wtorek, 15 marca 2011

Pink Floyd - Meddle (1971)


Meddle / (gra słów "medal" i "wtrącać się")

1. One of These Days / Pewnego dnia (Waters/Gilmour/Wright/Mason)
2. A Pillow of Winds  / Poduszka wiatrów (Gilmour/Waters)
3. Fearless / Nieustraszony (Gilmour/Waters)
4. San Tropez / - (Waters)
5. Seamus / Kuba (Waters/Gilmour/Wright/Mason)
6. Echoes / Echa (Waters/Gilmour/Wright/Mason)



Recenzja
Źródło allmusic.com (4,5/5)
Zespół postanowił porzucić orkiestrowe brzmienie poprzedniego albumu. Na nowej płycie dźwiękowe tekstury dzielą miejsce z wydłużoną epicką kompozycją Echoes. Nie ma tutaj stricto popowych piosenek, jednakże w krótkich utworach dominuje jednolity ton. Pink Floyd to mistrzowie tekstur, a "Meddle" jest jedną z ich najznamienitszych wycieczek w kierunku szczegółów, wskazując tym samym drogę ku blaskowi "Dark Side of the Moon" i erze Rogera Watersa. W wokalach dominuje Gilmour, a Saint Tropez śpiewany przez Watersa nie pasuje do reszty płyty. Jednak wciąż "Meddle" jest płytą, na której Floydzi konsekwentnie poszukują nastroju i która stanowi ich najlepsze dzieło od czasu odejścia Barretta i do czasu "Ciemnej strony Księżyca".

Kilka słów od Roberta Christgau (3,6/5):
"Nie jest źle. "Echoes" płynie przez 23 min, imitując [idee beatlesowskiego] "Across the Universe" z ponadczasowym spokojem kosmicznej podróży, a akustyczne folkowe piosenki cechują się oryginalnymi melodiami (jak również żywym psem, zamiast elektronicznych mew). Słowo "ujrzeć" nie powinno nigdy przekraczać swojego znaczenia, lecz tu akurat jest zaletą: maluci krok dla ludzkości, wielki krok dla Pink Floyd."

Struktura płyty:


O utworach

CytatyPaweł Brzykcy (Teraz Rock 20/2004) i Bartek Koziczyński (Teraz Rock Kolekcja 3/2009).

1. One of These Days
Jeden z najlepszych utworów Pink Floyd w ogóle. Choć tak prosty melodycznie, ale za to jak zaaranżowany. Ten basowy puls i te syntezatorowe wtrącenia zawsze będą dla mnie wyznacznikiem stylu Floydów - takiego niepokojącego, minorowego, trochę patetycznego i eleganckiego, a nawet kosmicznego. To jeden z utworów tego zespołu, który pamiętam z dzieciństwa, z odległych lat 80. Może nieco mnie irytuje ta zbyt szaleńcza, podbarwiona bluesem (zresztą jak to z reguły u Gilmoura) jazgocząca gitara. Cóż z tego, skoro w całości to świetny utwór. Ciekawostka: w życiu nie kojarzyłem, że utwór ten zaczyna się i kończy szumem wichru.

"(...) instrumentalna jazda z ekspresją, która zbliża Floydów do hard rocka, żelazny punkt koncertów zespołu"

"(...)porywający instrumental. Hipnotyczny puls basu przechodzi w niemal hardrockowe rozwinięcie."
2. A Pillow of Winds
Trochę folkowy w wyrazie (gitara akustyczna i slide) łagodny utwór, którego początek i koniec, w warstwie tekstowej odnoszący się do dnia, grany jest w tonacji durowej, natomiast środek, nawiązujący do nocy - w tonacji molowej. A w tle soczyście przewijają się pajęczyny strun gitary akustycznej. Chyba to jedyny utwór o miłości Floydów - opisuje on chwile spędzane z ukochaną na łóżku za dnia, nocą i rankiem. Ładny utwór, ładny śpiew Gilmoura - choć to akustyczno-balladowe wcielenie Pink Floyd nie należy do moich ulubionych.

"Może się podobać (...), leniwa ballada, niczym na urlopie w ciepłym kraju".

3. Fearless
Kolejna ballada na płycie, znów trochę w duchu folkowym (gitara akustyczna i slide), jednakże tym razem wykorzystująca już pełne instrumentarium. Tu równiez w tle przyjemna gęsta gitarowa pajęczyna. Przyjemna narastająca figura gitarowa, śpiew Gilmoura oraz optymistyczny tekst o przezwyciężaniu swojego strachu to zalety tej kompozycji. Nawet miło też słucha się kończącego utwór stadionowego śpiewu kibiców Liverpoolu "You'll Never Walk Alone" - ma on swoją optymistyczną moc. Dobry kawałek.

"(...) fajnie kończy się fragmentem "You`ll Never Walk Alone" w wykonaniu kibiców piłkarskich."

"Odbiega niedaleko stylistycznie od "A Pillow of Winds", wzbogacona spiewem kibiców z meczu piłkarskiego.

4. San Tropez
Fajnie się nawet słucha tutaj Watersa, który chyba jedyny raz w swojej karierze swinguje. Kolejny pachnący latem utwór, po "Fat Old Sun" Gilmoura z poprzedniej płyty.

"(...) rzecz o jazzującym odcieniu."

"(...) trudno uznać tę kompozycję za coś innego, niż wypełniacz. W dodatku zupełnie pozbawioną floydowego ducha. (...) z jazzującym pianinkiem przypomina podróbkę co bardziej luźnych nagrań Paula McCartneya."
5. Seamus
Kompletnie nie rozumiem powodów, dla których Flodzi zamieścili tę pioseneczkę z banalnym tekstem oparta na takim bluesie, którego nie znoszę (chyba to blues delty Mississipi). Do tego to wycie psa - ok, inteligentna bestia, ale ten dowcip, nie pasujący do całej płyty, mogli sobie podarować. Plusem jest śpiew Gilmoura, nigdy wcześniej ani później już nie spotykany na płytach Pink Floyd - taki amerykański i nonszalancki. Co do mojego tłumaczenia tego tytułu: Seamus to irlandzki odpowiednik imienia James, a James to polski Jakub; a skoro to imię psa, to raczej nie jakub, tylko... Kuba.

"(...) utwór, który zawsze omijam, Seamus. Nietypowa konwencja jak na ten zespół (blues), a na dodatek najwięcej ,,śpiewa” tu... pies. Przepraszam, ale skowytu nie jestem w stanie słuchać nawet z floydowym akompaniamentem."

"(...) trudno uznać tę kompozycję za coś innego, niż wypełniacz. W dodatku zupełnie pozbawioną floydowego ducha. (...) to (...) pokraczny blues. Tym bardziej męczący w odbiorze, że towarzyszy mu poszczekiwanie/wycie psa."

6. Echoes
No i co ja mam napisać o tak szeroko już opisywanej i uwielbianej kompozycji Pink Floyd, jak nie same superlatywy? Cóż ja mogę dodać? Że jest to po "Interstellar Overdrive", "Saucerful of Secrets" i "Atom Heart Mother" czwarta tak rozbudowana kompozycja zespołu (a trzecia suita, bo trudno suitą nazwać "Interstellar...")? Że w końcu Floydzi znaleźli ten swój molowo-kroczący i poetycko-refleksyjny feeling, podbarwiony gitarową liryką Gilmoura? Tak jest. Pomimo, ze utwór jest dokonały, to jednak środkowa część, smutna, wyciszona, z krzykiem "elektronicznych mew" mnie nie przekonuje. Jest ona jednak na tyle krótka i niezbyt natarczywa, że da się tego przesłuchać i raczej wiele nie ujmuje utworowi. Początek i koniec utworu spięty jest poetycką śpiewaną przez Gilmoura i Wrighta klamrą. Po pierwszej śpiewanej części następuje rytmiczny, funkujący, podbity intensywnym uderzeniem bębna basowego, kroczący fragment, bardzo mi się kojarzący z cześcią "Funky Dung" ze suity "Atom Heart Mother". Potem te jęki mew (albatrosów?) i następnie piękna harmonia gitarowa, rozwijająca się, by wrócić ponownie do części śpiewanej i pięknie smutno zakończyć utwór. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana rocka, nie tylko Pink Floyd. Miód na uszy.

"(...) najważniejszy utwór z "Meddle". Utarła się opinia, że "Echoes" nie dorównuje "Atom Heart Mother". Należę do tych, którzy niekoniecznie się z tym zgadzają. To prawda, iż rzecz jest skromniejsza pod względem środków wyrazu, nikt z zewnątrz tym razem zespołowi nie pomagał. Dziwne jest też to, że utwór powstał z wielu fragmentów, połączonych łagodną, oniryczną piosenką. Liczy się jednak efekt końcowy. Nie chciałbym nikomu narzucać interpretacji tej kompozycji, ani też pozbawiać przyjemności jej odkrywania. Najlepiej by było, gdyby każdy zinterpretował po swojemu niesamowite, płaczliwe dźwięki w części środkowej z szumem wiatru i krakaniem wron. Albo popisowe solo Gilmoura, prowadzące do monotonnego, jakby transowego fragmentu, czy też gitarowo-klawiszowy dialog już w samym zakończeniu. Powiem tylko, że to co dzieje się od piętnastej minuty (...), wydaje mi się ilustracją największego szczęścia, jakiego można doświadczyć – w realnym życiu albo tylko we śnie..."

"Utwór - za mało powiedziane. Suita! Delikatne klawiszowe otwarcie i ładna psychodeliczna piosenka w pierwszych minutach nie są niczym, co mogłoby zaskoczyć. Ale już następująca po nich kunsztowna solówka stanowi nowość. (...). W podkładzie przestrzenne pajączki, na pierwszym planie charakterystyczne posuwiste partie.(...) Zespół wpada na chwilę w iście soulowy groove, by następnie wprowadzić słuchacza w otchłań kosmicznych odgłosów. Po czym rzecz wraca do formy piosenkowej. Genialna zajawka tego, z czego Pink Floyd miał w kolejnych latach słynąć..." 

Podsumowanie
Płyta przełomowa. W sumie już poprzednia taka była, ale tutaj doszła jeszcze produkcja, co od razu słychać. To selektywne i wyraźne brzmienie. I poza tym te wyraźny już charakterystyczny dostojny i elegancki muzyczny sznyt, który będzie charakteryzował ich późniejsze dokonania. Kompozycyjnie dzieją się tu rzeczy podobne do tych z "Atom Heart Mother": jedna długa wieloczęściowa suita oraz  kilka krótszych utworów, czerpiących z folku (tutaj "Pillow of Winds", "Fearless" i "Seamus", na "Atom...": "Fat Old Sun" oraz "If"). Na obu znajduje się również po jednym utworze o nieco odmiennym charakterze od pozostałych, odpowiednio: swingujący "San Tropez" i nieco beatlesowki "Summer 68". Jednakże na "Meddle" pojawił się jeszcze jeden utwór: instrumentalny elektroniczny, nieco hardrockowy, "One of These Days", który dał początek eksperymentom Pink Floyd z elektroniką, jak chociażby w utworze "Obscured By Clouds" z następnej płyty, "On the Run" z "Ciemnej strony ksieżyca", czy też we fragmentach "Welcome to the Machine" (z "Wish You Were Here"), czy "Dogs", "Pigs" i "Sheep". I piszę tu o klimacie elektroniki, takiej lekko swingującej, minorowej i tajemniczej oraz wykorzystaniu analogowych syntezatorów (już na tej płycie niemal nie słychać archaicznych organów Farfisa - są tylko schowane gdzieś w "Echoes"). Zresztą już na "Matce o atomowym sercu" Wright korzystał już szeroko z organów Hammonda. Na omawianym albumie tez rozwinął sie Gilmour jako gitarzysta - jego piękne liryczne partie ozdabiają "Echoes", choć pięknie popisywał się już w suicie na poprzedniej płycie. Podsumowując: "Meddle" to niewielki krok muzyczny w stosunku do poprzedniej płyty, jednakże wielka zmiana w podejściu (produkcja i wykorzystanie elektroniki oraz rozwój Gilmoura). Piękne dzieło, choć średnia ocena wychodzi mi nieco niżej od "Atom Heart Mother". Możliwe? Możliwe.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...