czwartek, 1 grudnia 2011

Pink Floyd - Animals (1977)



Animals / Zwierzęta

1. Pigs on the Wing 1 / Latające świnie, cz. 1 (Waters)
2. Dogs / Psy (Gilmour/Waters)
3. Pigs (Three Different Ones) / Świnie (trzy rożne) (Waters)
4. Sheep / Owce (Waters)
5. Pigs on the Wing 2 / Latające świnie, cz. 2 (Waters)

Recenzja

Źródło allmusic.com 4/5

Ze wszystkich klasycznych albumów Pink Floyd "Animals" jest najdziwniejszy i najmroczniejszy. Trudno się do niego od razu przekonać, ostatecznie jednak wynagradza on słuchacza, podobnie jak jego równie nihilistyczny następca,  "The Wall". To nie tak, że Roger Waters odbiera ludzi jako świnie, psy lub owce. Chodzi o to, że stworzył on album, którego muzyka jest tak samo ponura i gorzka, jak jego pogląd na świat. Po ciepłym (choć melancholijnym) albumie "Wish You Were Here", zmiana tonu jest lekkim zaskoczeniem, a zawarte na "Animals" utwory są jeszcze mniej piosenkowe, niż "Wish You Were Here", czy "Dark Side of the Moon". "Animals" to długie suity, ale bardzo skoncentrowane na temacie - rozwijają się powoli i złowrogo, ale zawsze do konkretnego celu. Na albumie, który wyraźnie jest dziełem Watersa, gitara Davida Gilmoura całkowicie dominuje, zaś klawisze Richarda Wrighta rzadko są czymś więcej, niż tylko nastrojowym tłem (jak choćby w intro do "Sheep"). Przy okazji jego gitara daje muzyce bezpośredniości i faktycznie zwiększa ponury nastrój, poprzez dodaniu jej ekspresji. Ponadto sprawia ona, że album "Animals" staje się bardziej dostępny, ponieważ gra Gilmora nasyca muzykę wyrazistymi blues-rockowymi frazami gitary oraz hipnotycznymi teksturami space-rocka. Dzięki temu cały mrok Watersa ma sens, a ponieważ nie ma wpadających w ucho melodii, cała muzyka opiera się na klimacie, prawie nihilistycznych tekstach i dźwiękach gitary Gilmoura. To rzeczy, które cieszą zagorzałych wielbicieli Floydów i wynagradzają ich uważne słuchanie - to nie album dla przypadkowych słuchaczy.

Robert Christgau 4,1/5


Ten album ma swoje mocne strony. Ale mogę tylko przypuszczać, że ci, którzy zarzucają temu zespołowi natrętny cynizm, sami tkwią w cynicznej rutynie, że kawał dobrze wykonanej politycznej muzyki - jak się o tym kiedyś mówiło? - ich drażni. Tekstowo jest brudno i porywająco - wszystko na swoim miejscu.


Struktura płyty
O utworach

Cytaty: Michał Kirmuć (Teraz Rock 20/2004) i Michał Kirmuć (Teraz Rock Kolekcja 3/2009). 


1. Pigs on the Wing (Part One) i 5. Pigs on the Wing (Part Two)
Opiszę oba utwory razem, gdyż jest to w zasadzie jeden utwór rozbity na 2 części. Stanowi on klamrę albumu, pomiędzy którą znajdują się 3 długie utwory. Muzycznie jest to utwór zagrany tylko na akustycznej gitarze przez Watersa i przez niego zaśpiewany. Prosta i mało porywająca to piosenka, lirycznie pozornie nie związana z pozostałymi utworami, gdyż jest to piosenka o miłości, przyjaźni, o znalezieniu sobie kogoś bliskiego, równego sobie, o takich samych poglądach. A poza przyjaciółmi jest inny świat, w którym są sfrustrowani karierowicze wkręceni w pogoń za pieniądzem (psy), zakłamani dygnitarze (świnie) oraz bierne popychadła (owce).

"(...) delikatnie, pięknie i nastrojowo"


2. Dogs (wcześniej You Gotta Be Crazy)
Jeden z trzech, obok "Pigs" i "Sheep", długich utworów na płycie. Dla mnie najbardziej porywająca i różnorodna. Jedyny utwór, w którym śpiewa Gilmour, choć i tak przekazuje pałeczkę Watersowi w II części utworu. A propos części: suita nie jest ona oficjalnie podzielona na części, jak choćby "Shine On You Crazy Diamond", czy też "Atom Heart Mother". Jednak struktura utworu składa się z różnych wątków o rożnej dynamice i melodii. Ja to podzieliłbym tak:

cz. I -(0:00-3:34) - intro na gitarze akustycznej o dosyć ponurej, ale porywającej, melodyce nadaje już na samym początku utworowi niesamowity klimat. Do tego dochodzi atmosferyczna i wyrazista elektronika Wrighta. Potem zaczyna śpiewać Gilmour. Rytmiczne granie Masona na perkusji przechodzi w "dudnienie" w bardziej ekspresyjnej części tej części, gdy Gilmour gra solówkę. Wyraźnie też słychać zdecydowane frazowanie basu Watersa.
cz. Ia - (3:35-4:44) - instrumentalna wolna wstawka (mostek), gdzie dominuje solo gitary elektrycznej grane unisono
cz. II - (4:45-7:57) - utwór zwalnia. Słychać gitarę akustyczną, a w tle ciepłe granie Wrighta na pianinie Fender Rhodes. Słychać tez wycie psów, co całości nadaje bardzo złowrogi klimat. Floydzi tak mrocznie dotychczas jeszcze nie grali. Gdy wchodzi perkusja, Gilmour gra jedną z najpiękniejszych swoich gitarowych solówek - cięta, kąśliwa i energetyczna, a przy tym bardzo liryczna. To jedna z tych gitarowych solówek, które same "śpiewają" za człowieka. Swoją drogą melodycznie bardzo mi się kojarzy z solówką Gary'ego Moore'a w utworze "Look at You" z albumu "G-Force"jego grupy G-Force (choć jeszcze jeden jego utwór chodzi mi po głowie, ale nie pamiętam jaki). Pozostali muzycy ładnie kontrapunktują grę Gilmoura (znów daje się odczuć odniesienia do funku, co jest szczególnie słyszalne, gdy muzyka przyspiesza ok. 7:30). Gdy Gilmour kończy zwrotkę słowami "drag by the stone" i wchodzi efekt echa dla ostatniego słowa, pojawia się następna część.
cz. III - (7:58-11:35) - instrumentalna, dosyć psychodeliczna i mroczna część. Należy ona głównie do Wrighta, który kreuje nastrój za pomocą dźwięków syntezatorów. Potem wchodzi perkusja Masona, bardzo wolna, punktująca grę Wrighta. Druga połowa tej części przywołuje mi na myśl skojarzenia z grą  Jean-Michela Jarre'a.
cz. IV - (11:36-14:02) - powrót do cz. I - ta sama gitara akustyczna i gitara, ale tym razem śpiewa już Waters. Śpiewa? raczej wyje. Jak pies. Co jednak nie zniechęca i pasuje do całości. Pojawiająca się tutaj solówka Gilmoura jest już mniej melodyjna, bardziej atonalna i ostrzejsza.
cz. IVa - (14:03-15:13) - drugi i ostatni mostek przed cz. V (codą) identyczny jak w cz. Ia.
cz. V - (15:14-17:05) - część podsumowująca utwór, w której Waters śpiewając wylicza pytania: "kto, komu, kogo?" Wszyscy graja tutaj podniośle i ekspresyjnie, ale najwięcej pasji wg mnie słychać w grani Masona. Świetne zakończenie utworu.

Piękny utwór i jednak najlepszy z 3 "długasów" zawartych na albumie. Dużo w nim pasji, energii i pięknego mrocznego grania. Pamiętam, że ten utwór słuchany gdzieś tam kiedyś, w latach 80-90, nie pamiętam, zostawił jedno z najsilniejszych wyobrażeń o muzyce Pink Floyd, które zweryfikowałem słuchając go już kilka lat temu po raz pierwszy w całości, już w XXI w., a które teraz świadomie weryfikuję słuchając naprawdę.

"(...) wspaniała gitarowa gra Gilmoura (...)"

"(...) rozbudowane do 17 minut arcydzieło. Na początek szybkie, nerwowe uderzenia w struny gitary akustycznej. Głównym wokalistą jest David Gilmour, współautor kompozycji, wykonujący także elektryczne - i elektryzujące - solówki: te dość pośpieszne, przenikliwe, poprzedzają te majestatyczne i spokojne. Kulminacją utworu jest natomiast zdominowany przez elektronikę fragment, w którym Rick Wright przy pomocy syntezatorów tworzy niezwykle złowieszczy klimat. Wzmacniają go: echo nałożone na frazy Gilmoura "Dragged by the stone" i szczekanie psów - coraz bardziej przetworzone, coraz bardziej niesamowite..."

3. Pigs (Three Different Ones)
Kolejny długi i dosyć rozbudowany utwór. Znów widzę tu podział na części:
cz. I - (0:00-4:13) - zaczyna się (ponownie) minorowo i mrocznie. Chrumkają świnie i Wright gra "ciemne" organowe dźwięki. Wchodzi potem Gilmour z dosyc przesterowaną (jak na niego) gitarą i zaczyna śpiewać Waters. Dosyć agresywnie. Potem się robi niemal funkowo: słychać klawinet oraz perkusyjne krowie dzwonki (cowbells).
interludium - (4:14-7:08) - pojawia się instrumentalna wstawka. Początkowo następuje zwolnienie i wyciszenie sekcji rytmicznej. Gdy pojawia się ona z powrotem, Gilmour rozpoczyna solo z intensywnym wykorzystaniem talk-boxu. W II połowie dochodzą przestrzenne organy Wrighta. Robi się naprawdę intrygująco i mrocznie.
cz. II - (7:09-11:26) - ponowny powrót do intra i całej cz. I. Generalnie jest tak samo, poza pojawieniem się fajnej mocno rockowej, zagranej z pasją solówki Gilmoura ok. 9:36, która ładnie puentuje ten utwór.

"(...) urzeka przede wszystkim początek: ten delikatny organowy motyw, sekwencja basu i jakby od niechcenia grany gitarowy akompaniament. W dalszej części mamy trochę jamowania i to, co Gilmour wyprawia z pomocą zabawki, którą ktoś kiedyś nazwał voice box (dobry też był w tym Peter Frampton)."

"(...) przynosi bardzo fajną, już nie tak horrorystyczną partię Wrighta we wstępie, zapadającą w pamięć linię wokalną (fraza "ha ha, charade you are" tworzy zgrabną epiforę) i talk box, którgo uzywa Gilmour, by imitować głos wydobywany przez świnki (dopiero pod koniec słyszymy normalnie brzmiące gitarowe solo). Kolejna kompozycja, która zniewala transową atmosferą i w sumie muzyczną prostotą."

4. Sheep (wcześniej Raving and Drooling)
Ostatni długi utwór na płycie. "Trzeci z trzech". Znów wyróżnię kilka części:
intro - (0:00-1:48) - początek to jedna z najpiękniejszych introdukcji w muzyce rockowej. Długi jazzujący groove Wrighta zagrany na pianinie Fender Rhodes, trochę w jednym miejscu kojarzący się z zagrywkami typowymi dla Billy'ego Joela (ok. 0:56). Pod koniec tego intra narasta bas (podobnie nieco, jak w "One of These Days") i wchodzą bębny nagrane od tyłu i rozpoczyna się właściwa część utworu.
cz. I - (1:49-3:54) - galopujące bębny, szaleńczy śpiew Watersa i kąśliwa, zgrzytliwa gitara to główne cechy tej części. Jest hardrockowo, niemal wręcz metalowo.
cz. II - (3:55-4:40) - następuje uspokojenie oparte na rytmie basu Watersa, a w tle słychać "stone, -tone, -tone..." - echo z III cz. "Dogs". W tle delikatnie gra Wright i słychać "plamienie" gitary Gilmoura.
cz. III - (4:41-5:39) - wraz z pojawieniem się perkusji pojawia się kolejna część. Dominują tutaj głośne Moogowe dźwięki Wrighta. Pod koniec tej części perkusja ponownie galopuje.
cz. IV - (5:40-7:15) - ponownie wyciszenie - tylko Moog i pulsujący bas. Jest bardzo mrocznie. I bardzo to w linii melodycznej oraz linii basu przypomina temat z "Doktora Who". W drugiej połowie pojawia się recytacja zmodyfikowanego Psalmu 23 głosem przetworzonym przez vocoder.
cz. V - (7:16-8:12) - powrót do cz. I.
coda - (8:13-10:18) - pojawiaja się "jasne" (nie molowe, a raczej durowe) unisona gitarowe. I tak już jest do końca, do wyciszenia. Na samym końcu słychać ćwierkanie ptaków i beczenie owiec.

"(...) po jazzującym fortepianowym wstępie Wrighta robi się już bardziej ostro, hałaśliwie, po prostu rockowo. Można chyba nawet powiedzieć, że jest to muzyczna zapowiedź The Wall i utworu Run Like Hell..."

"(...) wyłaniające się z sielskiego początku (ptaszki, beczenie owiec) szybkie granie - najbardziej dynamiczny fragment płyty. W pewnym momencie pojawia się poprzedzona dźwiękiem organów, schowana na dalszym planie wokoderowa recytacja, stanowiąca parodie Psalmu 23 (Floydowa wersja zaczyna się tak: "Pan jest moim pasterzem, nie brakuje mi niczego. Zmusza mnie do kłamstw..."). Jeszcze jeden dowód na niepokorność tej płyty."

Podsumowanie i ocena

Bardzo mroczny album, najmroczniejszy w dorobku Pink Floyd. Na dodatek teksty (poza utworem 1 i 5) są gorzkie, krytycznie opisujące współczesne społeczeństwo. Ale pomimo tego płyta nie dołuje, gdyż cała otoczka muzyczna jest bardzo energetyczna, a bardzo melodyjne granie Gilmoura i Wrighta oraz wyrazista sekcja rytmiczna sprawiają, że utwory, choć długie, nie nużą i potrafią przykuć uwagę. Na tym albumie słychać też, że zespół odniósł się do punkowej rewolucji z połowy lat 70 i po bardziej metafizycznych tekstach z poprzednich płyt skupił się na tematyce socjologicznej. Pomimo faktu, iż na płycie dominują 3 długie utwory, to każdy ma trochę odmienna strukturę: "Dogs" to 5-częściowy utwór, z dwoma takimi samymi mostkami; "Pigs" to 2 części rozdzielone interludium; natomiast "Sheep" to również 5 części, ale z zaznaczonymi instrumentalnymi intrem i codą (podczas gdy intro i coda "Dogs" to części śpiewane). Poza tym zwraca uwagę również symetryczna struktura albumu, podobnie, jak w przypadku płyty poprzedniej, "Wish You Were Here": mamy klamrę w postaci krótkich "Pigs on the Wing", oraz 3 długie utwory pośrodku. Jeśli chodzi o śpiewanie, to wykonawczo dominuje Waters. Jest to płyta, na której pięknie spisał się Wright - zresztą to chyba jego najlepszy występ w grupie (zresztą na następnej płycie, "The Wall" (1979), jego rola została zminimalizowana), czemu musiał chyba dać upust na swojej debiutanckiej płycie, "Wet Dream" (1978). Świetna płyta, bardzo charakterystyczna dla stylu Pink Floyd i choć mroczna (to podejście w różnej mierze przewijało się już na wszystkich następnych ich płytach), to naprawdę trzeba się z nią zapoznać i przesłuchać dokładnie. Lubię takie mroczne, ale nie dołujące płyty.

sobota, 5 listopada 2011

Pink Floyd - Wish You Were Here (1975)

Wish You Were Here / Szkoda, że cię tu nie ma

1. Shine on You Crazy Diamond, Parts I-IV / Lśnij, szalony Diamencie, części I-V (Gilmour / Waters / Wright)
2. Welcome to the Machine / Witaj w machinie (Waters)
3. Have a Cigar / Zapal cygaro (Waters)
4. Wish You Were Here / Szkoda, że cię tu nie ma (Gilmour / Waters)
5. Shine on You Crazy Diamond, Parts VI-IX / Lśnij, szalony Diamencie, części VI-IX (Gilmour / Waters / Wright)

Recenzje

allmusic.com 5/5


Na "Wish You Were Here" Pink Floyd podążył za komercyjnym przełomem, jakim był album "The Dark Side of the Moon", przedstawiając luźny koncept-album dedykowany założycielowi grupy, Sydowi Barrettowi. Płyta rozwija się stopniowo wraz z jazzowymi teksturami utworu "Shine on You Crazy Diamond", który ujawnia jej melodyjne motywy, a spokojne tempo tego utworu sprawia, że ta płyta jest bardziej przyjemna w odbiorze niż jej poprzedniczka. Muzycznie zaś jest nawet bardziej imponująca, prezentując przede wszystkim dobre zgranie zespołu i solówki Davida Gilmoura. I choć jest na nim mało zwykłych piosenek, to jednak długie i bogate przestrzenie dźwiękowe ciągle fascynują.


Robert Christgau 4,4/5

Bez głupiej epickości o udrękach-gwiazdy-rocka, płyta poświęcona nieodwracalnemu szaleńcowi Sydowi Barrettowi przekazuje emocjonalne rozwiązanie, które łagodzi użalanie się nad sobą autora tekstów Rogera Watersa. Co bardziej niezwykłe, muzyka jest nie tylko prosta i atrakcyjna, z syntezatorem używanym głównie dla tekstur i gitarowych przerywników dla komentarzy, ale faktycznie osiąga pewną symfoniczną dostojność (i odniesienie), że przy niej "The Dark Side of the Moon" wydaje się niezgrabna. A okładka/wkładka płyty jest warta całego tego wydrylowanego opakowania, które bez wątpienia samo w sobie stanowi źródło inspiracji.

Teraz Rock 5/5

Struktura albumu


O utworach

Cytaty: Michał Kirmuć (Teraz Rock 20/2004) i Grzesiek Kszczotek (Teraz Rock Kolekcja 3/2009). 


1. Shine On You Crazy Diamond, Part 1-5
Trudno pisać o tak wybitnym utworze inaczej, jak w superlatywach. Dostojny atmosferyczny blues, podbarwiony elektronicznymi dźwiękami i potężnymi gospelowymi chórkami. I ten charakterystyczny czterodźwięk, znak rozpoznawczy Floydów (na równi z dźwiękami sonaru z "Echoes"). Piękny utwór. Ba! Suita! Ciekawe, że zawsze myślałem, że śpiewa go Gilmour.
Jak nazwa wskazuje, na sutę składa się 5 części. Stosunkowo łatwo je odróżnić:
- cz.1 (0:00-3:56) - suita rozpoczyna się od spokojnej elektronicznej introdukcji, zagranej głównie na syntezatorach przez Wrighta. Wykorzystane kosmiczne dźwięki przywodzą skojarzenia z dokonaniami Jarre'a (szczególnie "Oxygene" 1 i 2). Po ok. 2 min wkracza delikatnie Gilmour, grając delikatne solo. Wyciszenie oznacza koniec cz. 1.
- cz.2 (3:57-6:29) - słynny czterodźwięk grany przez Gilmoura rozpoczyna tę część. Tutaj utwór nabiera dynamiki, pojawia się perkusja; ta część jest typowo bluesowa. Ta część należy do Gilmoura - jego ekspresyjne solo ciągnie się aż do końca.
- cz.3 (6:30-8:43) - Gilmour kończy grać solo i wchodzi Wright z solem na minimoogu (tutaj te dźwięki zawsze kojarzyły mi się z jakimś polskim utworem - teraz myślę, że być może chodzi tu o utwór "Baw mnie" Urszuli z filmu "Och, Karol" (1985), ale czy tylko o ten?). Gdy Wright kończy swoje solo, wchodzi ponownie z solówką Gilmour i gra do końca tej części.
- cz.4 (8:44-11:12) - to tutaj Waters śpiewa. Potężne gospelowe chóry w refrenie to to samo podejście, które wykorzystano na poprzedniej płycie("Time", "Us and Them" i "Brain Damage").
- cz.5 (11:12-13:32) - zakończenie utworu oparte o akustyczne dźwięki gitary oraz solo saksofonu Dicka Parry'ego. Na począ
tku tempo jest wolne, by za chwilę przyspieszyć dwukrotnie - solo saksofonu jest wtedy ostrzejsze, dramatyczniejsze. Na końcu następuje wyciszenie.
Jest to jeden z najważniejszych utworów Pink Floyd i jeden z najważniejszych utworów w ogóle. Piękna, dostojna suita, świetnie zgrana i zagrana. Ten utwór trzeba znać!

"Najpierw słyszymy delikatne, acz wyraziste klawisze. A dokładnie jeden akord, który powoli wyłania się z ciszy. Na tym tle pojawiają się subtelne zagrywki gitary. Po chwili wyłania się pierwszy temat. Rusza sekcja rytmiczna. Tak rozpoczyna się ten jeden z najważniejszych utworów w dorobku grupy. A dalej rozwija się w sposób perfekcyjny. To świadectwo mistrzostwa w kreowaniu nastrojów – popis zwłaszcza Davida Gilmoura i Ricka Wrighta"
"To jedna z ponadczasowych kompozycji. Tworząca niezwykły, porażający pięknem nastrój. Już sam fakt, że główny gitarowy motyw pojawia się dopiero w trzeciej minucie delikatnego wstępu i trwa, czy może raczej łka przez następnych sześć, by ustąpić w końcu miejsca partii wokalnej Watersa, nadal robi niesamowite wrażenie"

2. Welcome to the Machine
Kiedyś był to dla mnie dziwny utwór - te początkowe dziwne odgłosy jak syrena statku w porcie, jakieś odgłosy szczękania, pracy maszyn, sam tytuł utworu, potem dosyć złowieszcza melodia - to wszystko bez znajomości tekstu utworu i idei samej płyty sprawiało wrażenie opowieści o robotach (zresztą Floydzi mieli kiedyś w mojej głowie takie kosmiczno-mechaniczne skojarzenia). Oczywiście utwór opowiada o maszynie, czy raczej machinie biznesu, w którą wpada każdy artysta, który wejdzie w jej tryby: "Witaj mój chłopcze, witaj w machinie". Mocną stroną tego utworu jest klimat - trochę ponury, naznaczony minorowymi akordami, narastającym napięciem muzycznym pomiędzy zwrotkami i kulminacją w postaci świdrującego dźwięku minimooga. Nie słychać w tym utworze w zasadzie perkusji, tylko subtelny dźwięk kotłów w tle. Mankamentem tego utworu jest drugie solo na minimoogu, które jest zbyt długie i chaotyczne i sprawia wrażenie granego trochę na siłę (kończy ono utwór).

"Utwór, który w tym zestawieniu robił największe wrażenie, (...). Mechaniczny rytm analogowych syntezatorów, puszczone akordy gitary akustycznej i ten przeszywający głos Watersa... Witaj synu, witaj w maszynie. Prawdziwa perła"


"Mechaniczna, niemal industrialna kompozycja (...) przez brzmieniowo rytmiczny kontrast dodatkowo jeszcze ten stan [niesamowitego wrażenia] potęguje (fajny pomysł na fabryczne odgłosy wygenerowane przez niezawodny VCS 3)"


3. Have a Cigar
W warstwie lirycznej utwór o podobnej tematyce, jak poprzednik - krytykuje przemysł muzyczny: "Podejdź tu, chłopcze, zapal cygaro. Wysoko się wzniesiesz i nigdy nie umrzesz". Utwór zaczyna się mocnym twardym riffem zagranym funkowo, do tego dochodzi w tle klawinet. Prze to cały utwór ma swego rodzaju groove - po prostu fajnie buja. W utworze tym śpiewa jedyny raz w przypadku Floydów ktoś inny - Roy Harper. W zasadzie nie śpiewa, a raczej melorecytuje, skanduje. Przez to utwór jest dosyć chropawy, zadziorny i świetnie się go słucha. Niedocenione dzieło zespołu (może dlatego, że nie śpiewa go żaden z jego członków?). Solówka Gilmoura w tym utworze nie powala.

"(...) z prostym, wyrazistym riffem gitary"

"Wypada zaskakująco (...) - kolejna perełka z tym swoim pokotłowanym rytmem, jazzującym fortepianem i gitarowo-syntezatorowym riffem. No i ten jeszcze luzacki sposób śpiewania Roya Harpera (...). Wściekłe solo Gilmoura dopełnia reszty"

4. Wish You Were Here
Koncertowy klasyk. Świetny utwór, choć folkowe zabarwienie troszkę mnie do niego zawsze zniechęca. Jednak mocny refren, zaśpiewany z pasją, oraz ubogacające muzycznie organy Wrighta w tle, bardzo mile łechoczą moją duszę. Poza tym świetnie jest w warstwie lirycznej, bardzo poetycko. "Szkoda, że cię tu nie ma", Sydzie Barettcie? Może i szkoda - jednak nie żałuję. Spółka Waters-Gilmour (choć obowiązkowo dodałbym jednak Wrighta) świetnie sobie radzi.

"(...) kompozycja tytułowa, będąca do dziś jedną z najpopularniejszych w dorobku zespołu. A na pewno zna ją każdy, kto kiedykolwiek uczył się grać na gitarze akustycznej. Piękna ballada, jaką mogli napisać tylko muzycy Pink Floyd"


"Jeden z najsłynniejszych numerów Pink Floyd to najzwyczajniej jedna z najpiękniejszych piosenek na głos i gitarę"

5. Shine On, You Crazy Diamond, Parts 6-9
Mniej znana, choć równie interesująca, część tego utworu. Mniej w niej śpiewania i więcej eksperymentów - może dlatego.
- cz.6 (0:00-4:50) - zaczyna się od wichru, po czym wchodzi bas - bardzo podobne rozwiązanie, jak w "One of These Days". Potem wchodzi rytmicznie gitara i świetne syntezatorowe solo Wrighta. Potem utwór przyspiesza i pojawia się ostra solówka Gilmoura, która pod koniec tej części staje się wręcz piskliwa.
- cz.7 (4:51-6:04) - następuje uspokojenie i wchodzi część wokalna z kolejnymi dwoma zwrotkami.
- cz.8 (6:05-8:58) - gdy Waters kończy śpiewać, wchodzi Gilmour z gęstą partią gitary trochę w stylu new age. Potem się robi funkowo za sprawą Wrighta (znów klawinet) i wręcz nawet dyskotekowo (rytm). Potem gitara Gilmoura zaczyna jęczeć, co może nieco drażnić uszy.
- cz.9 (8:59-12:29) - tu już następuje powolne uspokojenie. Wright gra spokojne solo, podobne dźwięki jak w cz.3, wtóruje mu Mason na perkusji. Na końcu słychać fortepian.

"Kolejne część suity (...) nieco tylko żwawsze(głównie za sprawą gitarowych dźwięków i przeszywającego sola syntezatora) doprowadzają do szczęśliwego, choć w sumie smutnego (jeśli chodzi o przekaz słowny) końca płyty"

Podsumowanie
Płyta, która nie ma sobie równych w dorobku Pink Floyd. Niby "Ciemna strona Księżyca" jest niemal równie świetna, "Ściana" równie wciągająca, ale tutaj proporcje dźwiękowe, melodyczne, aranżacyjne są rozłożone idealnie. Jest na niej tylko 5 utworów i wszystkie są świetne. Główna suita, choć długachna, nie nuży i słucha się jej z przyjemnością od początku do końca. O doskonałości tej płyty niech świadczy również jej "symetryczność" (patrz wykres struktury płyty powyżej): dwa najdłuższe utwory (czy też jeden podzielony na części) stanowią prolog i epilog płyty, kolejne dwa nieco krótsze znajdują się tuż obok nich, a najkrótszy w samym środku. Podobnie z wykonawcami piosenek - śpiewają kolejno: Waters, Gilmour, Harper, Gilmour, Waters. Cóż za porządek! Zresztą to pierwsza płyta bez utworu instrumentalnego i jedyna, na której ktoś spoza zespołu śpiewa jeden z utworów (Roy Harper w "Have a Cigar"). Na tej płycie Floydzi rozwinęli idee czarnej muzyki (funku: klawinet w SOYCD 8 i HAC oraz i gitara/bas w HAC, gospel: refren w SOYCD, oraz bluesa: struktura SOYCD oraz solówki Gilmoura), zapoczątkowane na poprzednim albumie. I choć jest to płyta z kręgu rocka progresywnego, to jednak trzeba mieć świadomość "czarnych" wpływów u Floydów. Podsumowując, ta płyta to obowiązkowa pozycja u każdego fana rocka.


sobota, 13 sierpnia 2011

Pink Floyd - The Dark Side of the Moon (1973)




The Dark Side of the Moon / Ciemna strona Ksieżyca

1. Speak to Me / Mów do mnie (Mason)
2. Breathe / Oddychaj (Gilmour/Waters/Wright)
3. On the Run / W biegu (Gilmour/Waters)
4. Time / Czas (Gilmour/Mason/Waters/Wright)
5. The Great Gig in the Sky / Wielki koncert na niebie (Wright)
6. Money / Forsa (Waters)    
7. Us and Them / Nas i ich (Waters/Wright)
8. Any Colour You Like / Jaki tylko kolor chcesz (Gilmour/Mason/Wright)
9. Brain Damage / Uraz mózgu (Waters)
10. Eclipse / Zaćmienie (Waters)

Recenzja allmusic.com (5/5)
Poprzez wykorzystanie dźwiękowych poszukiwań płyty "Meddle" i dodanie bogatej, czystej produkcji do ich najlepszych instrumentalnych części, Pink Floyd przypadkowo stworzył swój komercyjny przełom: "The Dark Side of the Moon". Podstawowym objawieniem albumu jest to, na co niewielu słuchaczy zwracało dotychczas uwagę. Roger Waters napisał kilka tekstów o przyziemnych problemach życia codziennego, które same w sobie nie są wciągające, ale przedstawione na tle dostojnej atmosferycznej muzyki, pośród starannie rozmieszczonych efektów dźwiękowych, osiągają emocjonalny rezonans. Ale to, co daje albumowi prawdziwą moc, to delikatnie teksturowana muzyka, która rozwija się od ciężkiego, neopsychodelicznego art-rocka poprzez fusion i blues-rock, by na końcu wrócić do psychodelii. Bogata w szczegóły, ale o spokojnym tempie, tworząca własny ciemny, posępny świat. Pink Floyd mają lepsze albumy niż ten, ale żadnych z nich nie definiuje ich muzyki, jak "The Dark Side of the Moon".

Ze swoim technologicznym mistrzostwem i powszechnie znanymi mądrościami, album ten z definicji stanowi arcydzieło kiczu, jednakże nie jest również pozbawiony uroku. Sprzedaje się on na bazie czystej dźwiękowej sensacji, mimo to efekty studyjne nie zmienią gitarowych solówek Davida Gilmoura w coś więcej, niż wtedy, kiedy były grane. Wplecione fragmenty ludzkiej mowy może i są już niemodne, jednakże pasują do muzycznej całości. A jeśli nawet przesłanie albumu jest pesymistyczne, to jednak prawdziwe. Są nawet momenty - zwłaszcza gdy Dick Parry swoim saksofonem studzi elektroniczny przepych - kiedy ta płyta ożywia komunały, do czego pop stworzono, nawet pod złudzeniem wielkości.

Struktura płyty

O utworach

CytatyPaweł Brzykcy (Teraz Rock 20/2004) i Bartek Koziczyński (Teraz Rock Kolekcja 3/2009). 


1. Speak To Me
Instrumentalny skrótowiec całego albumu, preludium. Kolaż dźwiękowy, zawierający w sobie bicie serca z "Eclipse", odgłos kasy z "Money", tykanie zegarów z "Time", kobiecy krzyk z "The Great Gig In the Sky", śmiech szaleńca z "Brain Damage", czy helikopteropodobny odgłos z "On the Run". Nie podlega ocenie, gdyz tak naprawdę nie jest osobnym utworem.

"Uwertura, półtorej minuty dźwiękowej mozaiki, która zapowiada to, co wydarzy się na płycie"


2. Breathe (lub Breathe in the Air)
Piękny powolny, dostojny i nastrojowy utwór. Klasyczny "floydowiec", czyli powolna, krocząca ballada o przestrzennym brzmieniu, z charakterystycznymi zagrywkami Wrighta i zagrywkami gitary techniką slide Gilmoura i/lib jego gitarową solówką - styl gry zapoczątkowany już wcześniej: najpierw w prymitywnym podejściu na albumie "More" (szybsze "Cymbaline", a szczególnie dosyć podobny "Crying Song"), potem rozwinięty w "Echoes", a teraz osiągający apogeum w "Breathe". Początkowo do końca mnie nie przekonywał, jednakże w połączeniu z treścią, którą niesie - o bezcelowości pogoni za sukcesem - ma silniejszą siłę oddziaływania.

"Łagodny początek (...)"

"(...) piękne rozwinięcie dotychczasowej psychodeliki"

3. On the Run
Elektroniczny eksperyment, w zasadzie interludium. Monotonny transowy utwór z powplatanymi odgłosami biegania, komunikatami z megafonu, czy dźwiękami podobnymi do odgłosów helikoptera. Główny dźwięk został wygenerowany przez sekwencer podłączony do walizkowego syntezatora EMS-1. Tematycznie utwór odnosi się do presji związanej z koniecznością bycia w ciągłym biegu, w podróży. Ten utór zawsze mi się mylił (kojarzył) z "One of These Days" z "Meddle", a ideowo (zabawa elektroniką) trochę podobny do utworu tytułowego z poprzedniej płyty.

"(...) awangardowy (...)"

"(...) sztuczny rytm, prymitywny sekwencer i studyjne sztuczki - składa[ją] się na coś, czego nie powstydziliby się późniejsi twórcy techno"

4. Time (plus Breath Reprise)
Ciężko się pisze o wielkich klasykach, które wszyscy znają, jak ten utwór. Bo co tu odkryć? Że majstersztyk montażowy odgłosów zegarów na początku? Że świetne sola gitarowe Gilmoura? (Ma lepsze, ale te są przednie). Że utwór opowiada o uciekającym czasie, o przemijaniu?

Nie był to nigdy utwór, który należał do moich ulubionych Floydów. Wszystko piękne, ale nic nie umie mnie tam chwycić głęboko za serce - nawet solówki Gilmoura, choć świetne, to nie piękne. Na pewno na początku porywają mnie rototomy Masona - mocne i przestrzenne. Świetne!  Do tego wtóruje mu mocny bas Watersa i również przestrzenne granie Wrighta. Generalnie mroczny wstęp utworu dosyć kontrastuje z głównym trzonem utworu, mającym niemal funkujący groove, oparty w głównej mierze na funkowych zagrywkach Wrighta na Wurlitzerze (czy słyszę tam również klawinet?).

Utwór dosyć żwawy, jak na Pink Floyd. Dosyć intensywny, niemal skandujący śpiew Gilmoura w zwrotkach i piękny liryczny Wrighta w refrenie. Ponadto pierwszy raz u Floydów pojawia się ten słynny gospelowy chórek Pod koniec ponownie wracamy do jednej zwrotki "Breathe", na niektórych płytach traktowanej jako osbna ścieżka pt. "Breathe Reprise". To spowolnienie nieco wg mnie psuje odbiór "Time". Daję dychę, ale głównie dzięki temu, że to jednak klasyk, a na dodatek wyrwany z kontekstu płyty to świetny utwór.

"(...) budzikowo-perkusyjny wstęp (...). (...) potężne uderzenia bębnów (...) - mamy tu mocne zwrotki z zadziornym śpiewem Gilmoura i kojący refren Wrighta. A potem genialne, przeszywające do szpiku kosci solo gitary, po którym naprawdę trudno się pozbierać"

"(...) gnome'owaty rytm zegara (...). Przesterowane gitary i agresywny śpiew (...) ocierają się o hard rock. (...) dublowanie głosów na podobieństwo chórów gospel.

5. The Great Gig in the Sky
Wybrałem ten utwór na ten, który chcę, aby mi zagrali na moim pogrzebie. Piękne przejmujące zawodzenie Claire Torry, zaśpiewane z pasja naprawdę potrafi poruszyć. Fakt, że trzeba do tego utworu dojrzeć. Mnie od razu nie porwał przy pierwszym przesłuchaniu kilka lat temu. Dziś oddaję mu się całkowicie. Nie można tez zapomnieć o pięknym melodii granej na fortepianie przez Ricka Wrighta. Ten utwór to majstersztyk.

"(...) wokaliza [Clare Torry] (...) odzwierciedla egzystencjalny lęk człowieka w lepszym stopniu, niż opasłe tomiska niejednego filozofa"

"(...) wokalistka o ewidentnie soulowej proweniencji (...) brawurowa Clare Torry"

6. Money
I tu znów kolejny wielki klasyk (zresztą drugi, po "Time", singiel). Wolę go bardziej od "Time" - jest bardziej żwawy, rytmiczny, nawet montowana z dźwięków kasy i przesypujących monet introdukcja jest bardziej rytmiczna od zegarowego kolażu.  Tu również zespół funkuje wokół 12-taktowego bluesa. Pojawia się tutaj również pierwszy raz na tej płycie i pierwszy raz u Floydów w ogóle saksofon. Pod koniec Gilmour nuci unisono razem ze swoja gitarą. Generalnie miód dla uszu.

"(...) istotny okazał się udział saksofonisty Dicka Parry'ego, który odcisnął znaczne piętno"

"(...) oparte (...) na basowym groove. Przesterowane gitary i agresywny śpiew (...) ocierają się o hard rock.(...) nowatorski loop (...).

7. Us and Them
W warstwie tekstowej utwór traktuje o braku komunikacji - na wojnie między dowództwem a żołnierzami, na ulicy między biedakiem a przechodniem. Nie znając tekstu zawsze myślałem, że to traktat o miłości (choć Floydzi z reguły takowych nie pisali). W warstwie muzycznej natomiast jest to spokojna, typowo Floydowska ballada wzbogacona po raz drugi saksofonem oraz ponownie kobiecym chórem (z tego patentu korzystali później choćby Pendragon na płycie "Not of This World" w utworze o tym samym tytule) z pełnym pasji refrenem. Świetny utwór.

"(...) istotny okazał się udział saksofonisty Dicka Parry'ego, który odcisnął znaczne piętno"

"(...) zapowiedź oblicza epickiego, jakie eksploatowała grupa w latach 80."

8. Any Colour You Like
Czwarty instrumental na płycie i wg mnie wypełniacz. W zasadzie zabawa, całkiem zreszta fajna, Wrighta na syntezatorach i do tego później Gilmour z gitarą. Na poczatku, przy syntezatorach, utwór ma dużo przestrzeni, wręcz powiewa powietrzem - później przesterowana gitara na pierwszym planie nadaje mu nieco ostrości i pojawia się znów u Floydów nieco funku.

"Ewidentnie "czarne" brzmienie słychać też [w tym utworze]. Instrumentalny wypełniacz [wg Watersa] wyodrębniony ze scenicznych jamów między kawałkami"

9. Brain Damage
Tym razem śpiewa Waters. Słuchając samej melodii narzuca się skojarzenie z beztroska pioseneczką. Sprzyja temu skojarzeniu nieco folkowe podejście (lekkie slide'y gitary w tle i nieprzesterowana jej gra). Fajnie potem w refrenie utwór nabiera patosu, hymnowości (znów chórek). W warstwie tekstowej jest to opowieść o popadaniu w obłęd, o stawaniu się szaleńcem. Utwór płynnie przechodzi w "Eclipse".

"(...) coś introwertycznego, watersowego, znanego potem z "The Wall" 

10. Eclipse
Dosyć patetyczne podsumowanie płyty, z powtarzającą się linią melodyczną. Drugi raz śpiewa Waters. W warstwie lirycznej jest to filozofowanie, które można podsumować słowami: "Wszystko ma swoje drugie dno, swoją ciemną stronę". Na zakończenie słychać bicie serca, jak w pierwszym utworze.

"(...) wokalistka o ewidentnie soulowej proweniencji (...) brawurowa Doris Troy"

Podsumowanie

Piękna płyta, choć już wiem, że bardziej kocham następną, "Wish You Were Here", choć tego nie byłem pewien. Tak naprawdę nie ma na niej w zasadzie utworów, które by porywały mocno za serce. Bo choć "Money" i "Time" to silne klasyki i świetne utwory to nie porywają tak mocno mej duszy, jak "The Great Gig in the Sky". Jeśli chodzi o strukturę, to album ma strukturę symetryczną: długość utworów rośnie w raz z płytą, by w jej połowie znalazły się te najdłuższe i najlepsze, a pod koniec znowu się skracają. Widać tu zamierzenie, przemyślenie struktury albumu. W zasadzie jest to album balladowy - poza instrumentalnymi eksperymentami "Speak to Me" i "On the Run" i żwawszymi "Money" i "Any Colour You Like" nie ma tu dynamicznych utworów. Nawet "Time", choć bardziej rytmiczny w zwrotce, posiada balladowy refren wyśpiewany przez Wrighta. Przemyślany koncept, świetna produkcja, brawurowe wykonanie, porywające utwory, wciągająca rytmika, piękne gitarowe sola to zalety tej płyty. Koniecznie trzeba posłuchać tej płyty. Nie jest to może płyta, którą się kocha od pierwszego przesłuchania, ale na pewno dźwiękowe introdukcje "Time" i "Money" zaintrygują nieprawnych słuchaczy, a głębsze zapoznanie się z płytą na pewno odkryje piękne melodie.

Klipy 

Oficjalne video do "Time":



Oficjalne video do "Money":

piątek, 8 kwietnia 2011

Pink Floyd - Obscured by Clouds (1972)


Obscured by Clouds / Przesłonięta chmurami

1. Obscured by Clouds / Przesłonięta chmurami (Gilmour / Waters)
2. When You're In / Kiedy jesteś w trakcie (Gilmour / Mason / Waters / Wright)
3. Burning Bridges / Płonące mosty (Waters / Wright)
4. The Gold It's in the... / Złoto jest w... (Gilmour / Waters)
5. Wot's...Uh the Deal / To jak, umowa?(Gilmour / Waters)
6. Mudmen / Błotni ludzie (Gilmour / Wright)
7. Childhood's End / Kres dzieciństwa (Gilmour)
8. Free Four / Czy, cztery (Waters)
9. Stay / Zostań (Waters / Wright)
10. Absolutely Curtains / Z całą pewnością kurtyna (Gilmour / Mason / Waters / Wright)

Recenzja
Źródło allmusic.com: 2/5

"Obscured by Clouds" stanowi ścieżkę dźwiękową do filmu "La Vallee" ("Dolina") Barbeta Schroedera i rzeczywiście słuchając płyty daje się to odczuć. Oczywiście muzyka Floydów w latach 70 miała coś z nastrojowej muzyki filmowej, jednakże miała też strukturę i progresję. Tutaj utwory instrumentalne płyną przyjemnie i posiadają ciekawe tekstury, jednak wydają się zmierzać donikąd. Wydają się bardziej powiązane z czasem, aniżeli z przestrzenią lub też sielskim folkiem - dwiema cechami, które charakteryzują pełnoprawne piosenki przewijające się po całej płycie. Przykładem tu mogą być "Burning Bridges" czy "Wot's Uh... the Deal?", mające to samo muzyczne podłoże, co utwory z "Atom Heart Mother", czy "Meddle", choć są bardziej zwarte i mają lepszą strukturę. Lecz naprawdę dobre numery, to zaskakujący mocny bluesrockowy, dobry sam w sobie, "The Gold Is in the..." i jeszcze lepsze: dostojny i niepokojący "Childhood's End" oraz beztroski popowy "Free Four" - dwa utwory, których obsesja na temat życia, śmierci i przeszłości wyraźnie je kierunkuje ku tematom z "Dark Side of the Moon" ("Childhood's End" również nawiązuje do "Dark Side..." w brzmieniu i aranżacji). Pomimo, że te dwa ostatnie utwory są tak zaawansowane, nie są w stanie przyćmić wrażenia, że "Obscured..." to tylko muzyka filmowa. Ale utwory te w powiązaniu z wrażliwością "Meddle" już wskazują, w jakim kierunku Pink Floyd podąży w przyszłości.

Robert Christgau: 3/5
(Bardzo) okolicznościowe piosenki z filmu "La Vallee" Barbeta Schroedera. Film był klapą, więc pomiń też ten album.

Struktura płyty

O utworach

CytatyPaweł Brzykcy (Teraz Rock 20/2004) i Łukasz Wiewiór (Teraz Rock Kolekcja 3/2009).

1. Obscured by Clouds
Ciężka i bucząca elektronika z mało ciekawą gitara Gilmoura. I chyba automat perkusyjny. Utwór posiada nawet trochę tajemniczości, jednak całościowo jest trochę monotonny, bez wyrazu. Generalnie muzyka tła, pasująca do ścieżki filmowej.

2. When You're In
Utwór oparty na tym samym temacie, co "Obscured by Clouds", z tym, że gitara już bardziej zadziorna, zagrana z fantazją i z bluesowym odcieniem.

"(...) kompozycja (...) riffowa, ciężka (...)"

3. Burning Bridges
To już taki typowy leniwy balladowy Pink Floyd. Oparty na schodzących akordach, śpiewany w duecie przez Gilmoura i Wrighta. Do tego delikatna solówka Gilmoura, bez przezsterów, taka trochę w stylu Andy'ego Latimera z Camela i trochę gitarowych silde'ów. Fajny utwór. Tekstowo jest to opowieść o momencie w życiu, gdy coś definitywnie się kończy ("Mosty pięknie płoną") i zaczyna się coś nowego ("Okowy pękły stare/Nowych granic wyznaczają bieg"). Możliwe, że tekst odnosi się również do rozwodu ("Poza złotą klatkę wyjdź/(...)/Obrączki przestał działać czar").

4. The Gold Is In the...
Hippisowski w klimacie utwór z radosna melodią (Floydzi rzadko tak radośnie grają). Przewija się w nim sporo bluesa. Wg mnie ciut za długa coda. Muzycznie trochę to podobne do utworu The Beatles "Everybody's Got Something to Hide Except Me and My Monkey". Tekst opowiada o dążeniu do przygody, przyjemności, uciech, szczęścia, symbolizowanych przez złoto - znak dobrobytu i dobrej passy.

5. Wot's... Uh the Deal
Najładniejszy utwór na płycie. Akustyczny, z pianinem w tle. Leniwie śpiewa Gilmour do ładnej melodii trochę w stylu Beatlesów, czy wręcz McCartneya. Piękne harmonie wokalne w refrenie i znów zstępujące akordy. W warstwie lirycznej utwór traktuje o przemijaniu i świadomości, że marzenia nie zawsze się spełniają.

6. Mudmen
Ten sam temat, co w "Burning Bridges", ale tym razem instrumentalnie i podany bardziej oszczędnie i leniwie, bardziej eterycznie (fajne klimatyczne organy). Solówka gitary tym razem jest ostrzejsza, na lekkim przesterze. Również fajna kompozycja.

"(...) nastrojowy numer z tym jedynym, od razu rozpoznawalnym brzmieniem gitary Gilmoura."
"(...)charakterystycznie buduje napięcie (...)"

7.  Childhood's End
Przydługawy wstęp oparty na monotonnym dźwięku syntezatora przechodzi w hardrockowe granie, podobne nieco do "Time" z następnej płyty (ponoć to jego pierwowzór). Słychać też elektroniczne plumkanie w rytmie cykania zegara. Niezły utwór, jednak "Time" wydaje się już bardziej dopracowany. Ponownie tekst traktuje o przemijaniu, konfrontacji dziecięcych marzeń i oczekiwań z brutalną rzeczywistością dorosłości.

"(...) Pink Floyd zdarza się zahaczyć o przeciętność. Jak w namiastce "Time" (...)"

8. Free Four
Znów buczenie syntezatora w tle, a na pierwszym planie akustyczne zagrywki gitarowe. Utwór trochę podobny w stylu do "San Tropez" z poprzedniej płyty (zresztą też śpiewanego przez Watersa). Nie jest to jakiś powalający utwór, jednakże tekst i rytm jakoś razem dobrze współgrają. Utwór jest bardzo podobny do "Spirit in the Sky" Normana Greenbauma, a mostek gitarowy to typowa zagrywka hard-rockowa, coś pomiędzy T. Rex a Led Zeppelin. Tekstowo to dosyć pesymistyczny utwór o nieuchronności śmierci i marności życia.

"przy okazji takich utworów (...) [widać] (...), jak wiele wczesny Pink Floyd zawdzięczał Beatlesom"

9. Stay
Urokliwa ballada Wrighta (naprawdę lubię tembr jego głosu i jego styl śpiewania) oparta na pianinie i ładnych zagrywkach gitary. Bardzo dobry utwór, fajnie się go słucha. Może też dlatego, że początek i generalnie progresje akordów przypominaja "Your Song" Eltona Johna. Gitara z "kaczką" (wah-wah) pod koniec nie powala, choć ma trochę uroku. W warstwie tekstowej nawiązuje do "Summer '68" z "Atom Heart Mother" - opowiada o uczuciu pustki i niespełnienia mężczyzny po nocy spędzonej z dziewczyną, której nawet nie zna imienia.

"(...) urokliwe (...), z uczuciem zaśpiewane przez Ricka Wrighta, to naprawdę udana ballada".

10. Absolutely Courtains
Znów na początku buczenie syntezatora. Pojawiające się organy Farfisa przywołują nieco stare brzmienie Pink Floyd. Utwór bez składu, bez pomysłu, najsłabszy na płycie (ewentualnie na równi z otwierającym). Plemienne śpiewy na końcu (ba, prawie od połowy trwania utworu) potwierdzają brak spójnej idei na zakończenie tego albumu.

Podsumowanie

Dziwny album. Bardzo nierówny. Chyba niewielu wymienia go jako ulubiony album Floydów. Są na nim bardzo dobre utwory, ale nie rewelacyjne, jak: "Wot's... Uh the Deal", dyptyk "Burning Bridges"-"Mudmen", trochę słabsze "Stay" i "Childhood's End". Resztę w zasadzie można by sobie podarować, choć nienajgorszy wcale "Free Four" przeznaczono na singiel. W ogóle początek i koniec albumu to najsłabsze instrumentalki Floydów w ogóle. Wraz z postępem albumu przyjemność z jego słuchania narasta, opadając znów pod koniec. Dziwny rozkład - z reguły jest na odwrót, choć "More" miał podobny rozkład. Czy to prawa albumu z muzyką filmową?


wtorek, 15 marca 2011

Pink Floyd - Meddle (1971)


Meddle / (gra słów "medal" i "wtrącać się")

1. One of These Days / Pewnego dnia (Waters/Gilmour/Wright/Mason)
2. A Pillow of Winds  / Poduszka wiatrów (Gilmour/Waters)
3. Fearless / Nieustraszony (Gilmour/Waters)
4. San Tropez / - (Waters)
5. Seamus / Kuba (Waters/Gilmour/Wright/Mason)
6. Echoes / Echa (Waters/Gilmour/Wright/Mason)



Recenzja
Źródło allmusic.com (4,5/5)
Zespół postanowił porzucić orkiestrowe brzmienie poprzedniego albumu. Na nowej płycie dźwiękowe tekstury dzielą miejsce z wydłużoną epicką kompozycją Echoes. Nie ma tutaj stricto popowych piosenek, jednakże w krótkich utworach dominuje jednolity ton. Pink Floyd to mistrzowie tekstur, a "Meddle" jest jedną z ich najznamienitszych wycieczek w kierunku szczegółów, wskazując tym samym drogę ku blaskowi "Dark Side of the Moon" i erze Rogera Watersa. W wokalach dominuje Gilmour, a Saint Tropez śpiewany przez Watersa nie pasuje do reszty płyty. Jednak wciąż "Meddle" jest płytą, na której Floydzi konsekwentnie poszukują nastroju i która stanowi ich najlepsze dzieło od czasu odejścia Barretta i do czasu "Ciemnej strony Księżyca".

Kilka słów od Roberta Christgau (3,6/5):
"Nie jest źle. "Echoes" płynie przez 23 min, imitując [idee beatlesowskiego] "Across the Universe" z ponadczasowym spokojem kosmicznej podróży, a akustyczne folkowe piosenki cechują się oryginalnymi melodiami (jak również żywym psem, zamiast elektronicznych mew). Słowo "ujrzeć" nie powinno nigdy przekraczać swojego znaczenia, lecz tu akurat jest zaletą: maluci krok dla ludzkości, wielki krok dla Pink Floyd."

Struktura płyty:


O utworach

CytatyPaweł Brzykcy (Teraz Rock 20/2004) i Bartek Koziczyński (Teraz Rock Kolekcja 3/2009).

1. One of These Days
Jeden z najlepszych utworów Pink Floyd w ogóle. Choć tak prosty melodycznie, ale za to jak zaaranżowany. Ten basowy puls i te syntezatorowe wtrącenia zawsze będą dla mnie wyznacznikiem stylu Floydów - takiego niepokojącego, minorowego, trochę patetycznego i eleganckiego, a nawet kosmicznego. To jeden z utworów tego zespołu, który pamiętam z dzieciństwa, z odległych lat 80. Może nieco mnie irytuje ta zbyt szaleńcza, podbarwiona bluesem (zresztą jak to z reguły u Gilmoura) jazgocząca gitara. Cóż z tego, skoro w całości to świetny utwór. Ciekawostka: w życiu nie kojarzyłem, że utwór ten zaczyna się i kończy szumem wichru.

"(...) instrumentalna jazda z ekspresją, która zbliża Floydów do hard rocka, żelazny punkt koncertów zespołu"

"(...)porywający instrumental. Hipnotyczny puls basu przechodzi w niemal hardrockowe rozwinięcie."
2. A Pillow of Winds
Trochę folkowy w wyrazie (gitara akustyczna i slide) łagodny utwór, którego początek i koniec, w warstwie tekstowej odnoszący się do dnia, grany jest w tonacji durowej, natomiast środek, nawiązujący do nocy - w tonacji molowej. A w tle soczyście przewijają się pajęczyny strun gitary akustycznej. Chyba to jedyny utwór o miłości Floydów - opisuje on chwile spędzane z ukochaną na łóżku za dnia, nocą i rankiem. Ładny utwór, ładny śpiew Gilmoura - choć to akustyczno-balladowe wcielenie Pink Floyd nie należy do moich ulubionych.

"Może się podobać (...), leniwa ballada, niczym na urlopie w ciepłym kraju".

3. Fearless
Kolejna ballada na płycie, znów trochę w duchu folkowym (gitara akustyczna i slide), jednakże tym razem wykorzystująca już pełne instrumentarium. Tu równiez w tle przyjemna gęsta gitarowa pajęczyna. Przyjemna narastająca figura gitarowa, śpiew Gilmoura oraz optymistyczny tekst o przezwyciężaniu swojego strachu to zalety tej kompozycji. Nawet miło też słucha się kończącego utwór stadionowego śpiewu kibiców Liverpoolu "You'll Never Walk Alone" - ma on swoją optymistyczną moc. Dobry kawałek.

"(...) fajnie kończy się fragmentem "You`ll Never Walk Alone" w wykonaniu kibiców piłkarskich."

"Odbiega niedaleko stylistycznie od "A Pillow of Winds", wzbogacona spiewem kibiców z meczu piłkarskiego.

4. San Tropez
Fajnie się nawet słucha tutaj Watersa, który chyba jedyny raz w swojej karierze swinguje. Kolejny pachnący latem utwór, po "Fat Old Sun" Gilmoura z poprzedniej płyty.

"(...) rzecz o jazzującym odcieniu."

"(...) trudno uznać tę kompozycję za coś innego, niż wypełniacz. W dodatku zupełnie pozbawioną floydowego ducha. (...) z jazzującym pianinkiem przypomina podróbkę co bardziej luźnych nagrań Paula McCartneya."
5. Seamus
Kompletnie nie rozumiem powodów, dla których Flodzi zamieścili tę pioseneczkę z banalnym tekstem oparta na takim bluesie, którego nie znoszę (chyba to blues delty Mississipi). Do tego to wycie psa - ok, inteligentna bestia, ale ten dowcip, nie pasujący do całej płyty, mogli sobie podarować. Plusem jest śpiew Gilmoura, nigdy wcześniej ani później już nie spotykany na płytach Pink Floyd - taki amerykański i nonszalancki. Co do mojego tłumaczenia tego tytułu: Seamus to irlandzki odpowiednik imienia James, a James to polski Jakub; a skoro to imię psa, to raczej nie jakub, tylko... Kuba.

"(...) utwór, który zawsze omijam, Seamus. Nietypowa konwencja jak na ten zespół (blues), a na dodatek najwięcej ,,śpiewa” tu... pies. Przepraszam, ale skowytu nie jestem w stanie słuchać nawet z floydowym akompaniamentem."

"(...) trudno uznać tę kompozycję za coś innego, niż wypełniacz. W dodatku zupełnie pozbawioną floydowego ducha. (...) to (...) pokraczny blues. Tym bardziej męczący w odbiorze, że towarzyszy mu poszczekiwanie/wycie psa."

6. Echoes
No i co ja mam napisać o tak szeroko już opisywanej i uwielbianej kompozycji Pink Floyd, jak nie same superlatywy? Cóż ja mogę dodać? Że jest to po "Interstellar Overdrive", "Saucerful of Secrets" i "Atom Heart Mother" czwarta tak rozbudowana kompozycja zespołu (a trzecia suita, bo trudno suitą nazwać "Interstellar...")? Że w końcu Floydzi znaleźli ten swój molowo-kroczący i poetycko-refleksyjny feeling, podbarwiony gitarową liryką Gilmoura? Tak jest. Pomimo, ze utwór jest dokonały, to jednak środkowa część, smutna, wyciszona, z krzykiem "elektronicznych mew" mnie nie przekonuje. Jest ona jednak na tyle krótka i niezbyt natarczywa, że da się tego przesłuchać i raczej wiele nie ujmuje utworowi. Początek i koniec utworu spięty jest poetycką śpiewaną przez Gilmoura i Wrighta klamrą. Po pierwszej śpiewanej części następuje rytmiczny, funkujący, podbity intensywnym uderzeniem bębna basowego, kroczący fragment, bardzo mi się kojarzący z cześcią "Funky Dung" ze suity "Atom Heart Mother". Potem te jęki mew (albatrosów?) i następnie piękna harmonia gitarowa, rozwijająca się, by wrócić ponownie do części śpiewanej i pięknie smutno zakończyć utwór. Pozycja obowiązkowa dla każdego fana rocka, nie tylko Pink Floyd. Miód na uszy.

"(...) najważniejszy utwór z "Meddle". Utarła się opinia, że "Echoes" nie dorównuje "Atom Heart Mother". Należę do tych, którzy niekoniecznie się z tym zgadzają. To prawda, iż rzecz jest skromniejsza pod względem środków wyrazu, nikt z zewnątrz tym razem zespołowi nie pomagał. Dziwne jest też to, że utwór powstał z wielu fragmentów, połączonych łagodną, oniryczną piosenką. Liczy się jednak efekt końcowy. Nie chciałbym nikomu narzucać interpretacji tej kompozycji, ani też pozbawiać przyjemności jej odkrywania. Najlepiej by było, gdyby każdy zinterpretował po swojemu niesamowite, płaczliwe dźwięki w części środkowej z szumem wiatru i krakaniem wron. Albo popisowe solo Gilmoura, prowadzące do monotonnego, jakby transowego fragmentu, czy też gitarowo-klawiszowy dialog już w samym zakończeniu. Powiem tylko, że to co dzieje się od piętnastej minuty (...), wydaje mi się ilustracją największego szczęścia, jakiego można doświadczyć – w realnym życiu albo tylko we śnie..."

"Utwór - za mało powiedziane. Suita! Delikatne klawiszowe otwarcie i ładna psychodeliczna piosenka w pierwszych minutach nie są niczym, co mogłoby zaskoczyć. Ale już następująca po nich kunsztowna solówka stanowi nowość. (...). W podkładzie przestrzenne pajączki, na pierwszym planie charakterystyczne posuwiste partie.(...) Zespół wpada na chwilę w iście soulowy groove, by następnie wprowadzić słuchacza w otchłań kosmicznych odgłosów. Po czym rzecz wraca do formy piosenkowej. Genialna zajawka tego, z czego Pink Floyd miał w kolejnych latach słynąć..." 

Podsumowanie
Płyta przełomowa. W sumie już poprzednia taka była, ale tutaj doszła jeszcze produkcja, co od razu słychać. To selektywne i wyraźne brzmienie. I poza tym te wyraźny już charakterystyczny dostojny i elegancki muzyczny sznyt, który będzie charakteryzował ich późniejsze dokonania. Kompozycyjnie dzieją się tu rzeczy podobne do tych z "Atom Heart Mother": jedna długa wieloczęściowa suita oraz  kilka krótszych utworów, czerpiących z folku (tutaj "Pillow of Winds", "Fearless" i "Seamus", na "Atom...": "Fat Old Sun" oraz "If"). Na obu znajduje się również po jednym utworze o nieco odmiennym charakterze od pozostałych, odpowiednio: swingujący "San Tropez" i nieco beatlesowki "Summer 68". Jednakże na "Meddle" pojawił się jeszcze jeden utwór: instrumentalny elektroniczny, nieco hardrockowy, "One of These Days", który dał początek eksperymentom Pink Floyd z elektroniką, jak chociażby w utworze "Obscured By Clouds" z następnej płyty, "On the Run" z "Ciemnej strony ksieżyca", czy też we fragmentach "Welcome to the Machine" (z "Wish You Were Here"), czy "Dogs", "Pigs" i "Sheep". I piszę tu o klimacie elektroniki, takiej lekko swingującej, minorowej i tajemniczej oraz wykorzystaniu analogowych syntezatorów (już na tej płycie niemal nie słychać archaicznych organów Farfisa - są tylko schowane gdzieś w "Echoes"). Zresztą już na "Matce o atomowym sercu" Wright korzystał już szeroko z organów Hammonda. Na omawianym albumie tez rozwinął sie Gilmour jako gitarzysta - jego piękne liryczne partie ozdabiają "Echoes", choć pięknie popisywał się już w suicie na poprzedniej płycie. Podsumowując: "Meddle" to niewielki krok muzyczny w stosunku do poprzedniej płyty, jednakże wielka zmiana w podejściu (produkcja i wykorzystanie elektroniki oraz rozwój Gilmoura). Piękne dzieło, choć średnia ocena wychodzi mi nieco niżej od "Atom Heart Mother". Możliwe? Możliwe.

sobota, 1 stycznia 2011

Pink Floyd - Atom Heart Mother (1970)


Atom Heart Mother / Matka o atomowym sercu

1. Atom Heart Mother Suite/ Suita "Matka o atomowym sercu" (Waters/Gilmour/Wright/Mason/Geesin) - 23:44
- Father's Shout
/ Krzyk ojca
- Breast Milky
/ Mleczna pierś
- Mother Fore
/ Matka Biust  
- Funky Dung / Funkowe łajno
- Mind Your Throats, Please / Proszę pilnować swoich gardeł
- Remergence / Wznowienie
2. If / Jeśli (Waters) - 4:30
3.Summer '68 / Lato '68 (Wright) - 5:29
4. Fat Old Sun
/ Stare tłuste Słońce (Gilmour) - 5:22
5. Alan's Psychedelic Breakfast
/ Psychodeliczne śniadanie Alana (Waters/Gilmour/Wright/Mason) - 13:00
- Rise and Shine
/ Wstań i lśnij
- Sunny Side Up
/ Słońcem do góry
- Morning Glory / Poranna chwała 
Recenzja

Źródło allmusic.com (3/5)
Zrezygnowałem z tłumaczenia recenzji z allmusic - za dużo czasu mi to zabierało. Zamiast tego będę wrzucał streszczenie recenzji i/lub najważniejsze uwagi.  

Recenzent allmusic zwraca uwagę na fakt, iż albumu tego lepiej słucha się, niż poprzedniego. Ten jest bardziej zogniskowany i bardziej przystępny. Przy okazji jest to najbardziej nieprzenikniony album Floydów pod skrzydłami wytwórni Harvest. 23-minutowa suita tytułowa wydaje się dążyć donikąd, lecz bywa przy tym intrygujący, ale bardziej tym, co sugeruje, niż tym, co osiąga. Pozostałe utwory wydają się również nie wzbudzać zachwytu (Gilmour gra mało ambitnie w "Fat Old Sun", a Wright proponuje grzeczną psychodelię w "Summer '68"; jedynie Waters rozwija w "If" swój warsztat kompozytorski). Płyta jest krytykowana za brak ukierunkowania i za duże zróżnicowanie. Jedynie utwór tytułowy, który początkowo wydaje się niedostępny, rozkręca się, będąc najmocniejszym momentem płyty.

Inne recenzje:
Teraz Rock (20/2004) - 4/5
Teraz Rock Kolekcja (3/2009) -4/5

A co pisze o albumie Robert Christgau? (ocena 2,4/5)
"Wierzcie lub nie, ale, ehm, suita na pierwszej stronie jest łatwiejsza w odbiorze, niż, pożal się Boziu, piosenki na drugiej. Tak, [Floydzi] zostawiają śpiewanie anonimowemu półklasycznemu chórowi i prawdopodobnie na tej samej zasadzie zamieniają waltornie na fanfary. Ale przynajmniej tytułowa suita oferuje kilka z tych hipnotyzujących melodii, które sprawiły, że poprzedni album "Ummagumma" stał się takim znakomitym usypiaczem."


Struktura albumu


O utworach
CytatyPaweł Brzykcy (Teraz Rock 20/2004) i Grzesiek Kszczoczek (Teraz Rock Kolekcja 3/2009).

1. Atom Heart Mother Suite
Zawsze ten utwór wydawał mi się jakąś nieogarnięta całością (może ze 3 razy w życiu przesłuchany), ale zawsze kojarzył się z orkiestrą dętą. I rzeczywiście, takowa pojawia się kilkakrotnie, grając główny motyw utworu. Suita składa się z 6 części, z których 4 podobają mi się bardzo, 2 mniej. Jeśli chodzi o podział suity na części, mam tu namyśli podział wg wikipedii, który zresztą uwzględniłem na wykresie struktury albumu powyżej. Króciutka charakterystyka rzeczonych części:
- "Father's Shout" - intro suity; zapoznajemy się tu z głównym motywem granym na dęciakach, przeplatanym atonalnymi wstawkami, również dętymi,
- "Breast Milky" - bardzo ładny spokojny kawałek, z romantycznym solem Wrighta i altówki i gitarą Gilmoura, na końcu dęciaki z głównym motywem,
- "Mother Fore" - znów uspokojenie i tu wchodzą ludzkie śpiewy: najpierw operowe solo, potem cały chór,
- "Funky Dung" - najfajniejsza część; zgodnie z tytułem: funkująco-bluesowa, pełna groove'u, kołysząca; na końcu chór zaczyna "gadać", perkusja Masona się rozpędza i znów główny motyw,
- "Mind Your Throats, Please" - najgorsza część; jakieś atonalne zabawy dźwiękiem, odgłosy taśmy puszczanej od tyłu, wycia, "sonarowe" dźwięki jak w późniejszym "Echoes", na koniec wybuch i retrospektywa wszystkich wcześniej granych fragmentów,
- "Remergence" - znów główny motyw, a potem uspokojenie podobne jak w cz. 2; następnie główny motyw i chór; wsio.
Suita generalnie jest bardzo dobra - ładny główny motyw, może zbyt patetyczny, ale dobrze się go słucha. Największa radość dla moich uszu stanowi część "Funky Dung", a części 3 i 5 mogłoby w ogóle nie być. Zbytnie przeładowanie rozwlekłymi fragmentami trochę ciąży temu utworowi. Ale też pojawia się też pierwszy raz u Floydów ten charakterystyczny jazzowo-bluesowy groove Wrighta ("Funky Dung"), który tak bardzo lubię - taki trochę a la Herbie Hancock. 

"rozbudowany poemat symfoniczny, zainspirowany tematem z filmu "Biały kanion" Williama Wylera. Początkowo ten westernowy motyw grał na gitarze Gilmour, później zespół – współpracując z pianistą Ronem Geesinem – dodał partie chóru i instrumentów dętych. (...) po latach zafascynować może rozmachem i atmosferą, ale przyznam, że słucham tej kompozycji z pewnymi rozterkami. Piękno głównego tematu może, rzecz jasna, jedynie ekscytować, ale jakoś nigdy nie przekonał mnie fragment z syrenami, ani poprzedzająca go –na szczęście krótka – partia chóru. (...) nieco przedobrzyli."

"(...) pełne rozmachu dzieło (...) ton całości nadaje niby-westernowy temat instrumentów dętych o potężnym brzmieniu.(...)brzmienie altówki z bachowskim akompaniamentem organów to [jeden] z (...) pięknych fragmentów. Solo Gilmoura to drugi. A chór wyjęty jak z filmów grozy w dlaszej części to już prawdziwa bajka."

2. If
Kompozycja Watersa i znów takie lekkie akustyczno-folkowe smucenie, jak w "Grantchester Meadows". Jednakże z gorszą melodią niż wspomniana (jakby skądś znaną), ale ładnym tekstem, odnoszącym się chyba do żalu za kimś, kogo już nie ma, a gdy był - nie było dla niego czasu (Barrett):

A gdybym był kimś dobrym
Rozmawiał z tobą bym
Częściej, niż robię to dziś

"(...) to jedna z [Watersa} pierwszych wypowiedzi na temat Syda Barretta"

3. Summer '68
Wesoła (niemal sielska) melodia na fortepianie rozpoczyna ten utwór, ale w potężnym refrenie wchodzi już więcej minorowych dźwięków. Zresztą refren trochę pachnie The Beach Boys. Dla mnie to najlepszy utwór na płycie. Fajnie się go słucha.

"(...) z ładnym fortepianowym akompaniamentem i refrenem kojarzącym się z The Beach Boys."

4. Fat Old Sun
Dzwony, niczym te użyte w późniejszym "High Hopes" z ostatniej płyty Floydów, rozpoczynają i kończą ten sympatycznypachnący latem utwór. Do tego dochodzi bzykanie owadów - podobny klimat jak w "Grantchester Meadows" z poprzedniej płyty. Do tego Gilmour ładnie śpiewa - wysoko i przyjemnie. Ten zaś pachnie trochę melodyką Beatlesów. Utwór kończy fajna, acz nie porywająca solówka Gilmoura.

"(...) urzekają rozleniwiającą atmosferą."

"(...) podobnie jak "Grantchester Meadows" Watersa, przywołuje klimat Cambridge, rodzinnego miasta muzyków."
5. Alan's Psychodelic Breakfast
Kiedyś ten utwór był dla mnie męką: chłopaki nawrzucali kupę różnych odgłosów kuchennych i wpletli w to trochę nijakiej melodyki. Jednakże podejście, jakie sobie dla celów tego bloga założyłem, spowodowało, że odkryłem nieco i w tej kompozycji pozytywów. Od strony muzycznej rzeczywiście nie jest zachwycającą - ot, 3 wstawki muzyczne (pomijam odgłosy pojawiające się przy zapalani palników kuchenki gazowej, kojarzące mi się trochę z podobnym efektem na początku "Stripped" Depeche Mode):

1. zaraz po powyższym fragmencie - brzdąkanie na pianinie, talerze perkusji, solówka Gilmoura i  organów Wrighta - taka wesoła melodyjka,
2. gdy płatki kukurydziane namakają mlekiem - gitara akustyczna, potem elektryczna grana slidem; na koniec smażą się jajka,
3. potem znowu wejście, jak w 1., nawet z nawiązaniem do tamtego tematu, z tym, że tutaj utwór się rozwija i stanowi najdłuższy i najbardziej rozbudowany kawałek muzyczny w całej kompozycji; ja nawet słyszę tam nawiązanie do przyszłej genesisowskiej melodyki - naprawdę nieźle.

Kuchenne odgłosy dźwiękowe tworzą jakąś historię, której jednak trudno słuchać ot tak, np. podczas jazdy samochodem, jednakże sama nowatorska idea kompozycji zasługuje na wyróżnienie z punktu widzenia pomysłu i samej realizacji dźwiękowej. Posłuchajcie tylko tych namakających płatków kukurydzianych, czy też skwierczenia jajek na patelni. Mniam. 

"Warstwa muzyczna nie jest niczym nadzwyczajnym, ale sugestywne efekty ilustracyjne wyszły kapitalnie. Głodny Alan trzaska szafkami, popija kawkę, smaży, a następnie zajada jajecznicę. Palce lizać."

"(...) utrzymany  w refleksyjnym nastroju i zwracający uwagę niemal akustycznym brzmieniem. A poza tym te wszystkie odgłosy smażonej jajecznicy, otwierania szafek kuchennych i wymieniania kolejnych składników psychodelicznego śniadania! Nadal robi to wrażenie."

Podsumowanie
Nastała nowa dekada i jakby nastała nowa epoka - Floydzi niemal porzucili już awangardowe zabawy, atonalne wstawki i psychodeliczną jazdę. Choć ślady powyższych jeszcze nieco przebijają w w tytułowej suicie i w założeniach ostatniej kompozycji na płycie, to jednak przeważa melodia, przemyślane progresje akordów. Dlatego też nazywa się ów album przełomową płytą w dorobku Pink Floyd - pomostem, miedzy starym i nowym. Chłopaki podobnie, jak na "Ummagummie", podzielili się kompozytorsko (choć Masonowi nie dali już dojść do słowa) i stworzyli po jednym utworze każdy, a dwie instrumentalne kompozycje stworzyli razem. Zresztą to u nich niemal reguła, że ich wspólne dzieła to, jak na razie, instrumentalki (jak dotychczas tylko poza "Ibiza Bar" z "More"). Płytę oceniam wysoko (9/10), czym sam jestem zaskoczony (myślałem, że wyjdzie z 7/10). Ale zasługuje ona na to, bo brak na niej tak naprawdę słabych utworów. Nie są wszakże to przeboje, porywające duszę utwory, nawet nie bardzo wpadające w pamięć, ale w zasadzie każdy z nich jest dobrą kompozycją - przemyślaną, nieprzeciążoną, dającą dobrze się przesłuchać (ok, suita lekko przydługawa, ale o tym pisałem powyżej i dlatego tez nie dostała 10). Polecam. 


Ocena

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...