czwartek, 1 grudnia 2011

Pink Floyd - Animals (1977)



Animals / Zwierzęta

1. Pigs on the Wing 1 / Latające świnie, cz. 1 (Waters)
2. Dogs / Psy (Gilmour/Waters)
3. Pigs (Three Different Ones) / Świnie (trzy rożne) (Waters)
4. Sheep / Owce (Waters)
5. Pigs on the Wing 2 / Latające świnie, cz. 2 (Waters)

Recenzja

Źródło allmusic.com 4/5

Ze wszystkich klasycznych albumów Pink Floyd "Animals" jest najdziwniejszy i najmroczniejszy. Trudno się do niego od razu przekonać, ostatecznie jednak wynagradza on słuchacza, podobnie jak jego równie nihilistyczny następca,  "The Wall". To nie tak, że Roger Waters odbiera ludzi jako świnie, psy lub owce. Chodzi o to, że stworzył on album, którego muzyka jest tak samo ponura i gorzka, jak jego pogląd na świat. Po ciepłym (choć melancholijnym) albumie "Wish You Were Here", zmiana tonu jest lekkim zaskoczeniem, a zawarte na "Animals" utwory są jeszcze mniej piosenkowe, niż "Wish You Were Here", czy "Dark Side of the Moon". "Animals" to długie suity, ale bardzo skoncentrowane na temacie - rozwijają się powoli i złowrogo, ale zawsze do konkretnego celu. Na albumie, który wyraźnie jest dziełem Watersa, gitara Davida Gilmoura całkowicie dominuje, zaś klawisze Richarda Wrighta rzadko są czymś więcej, niż tylko nastrojowym tłem (jak choćby w intro do "Sheep"). Przy okazji jego gitara daje muzyce bezpośredniości i faktycznie zwiększa ponury nastrój, poprzez dodaniu jej ekspresji. Ponadto sprawia ona, że album "Animals" staje się bardziej dostępny, ponieważ gra Gilmora nasyca muzykę wyrazistymi blues-rockowymi frazami gitary oraz hipnotycznymi teksturami space-rocka. Dzięki temu cały mrok Watersa ma sens, a ponieważ nie ma wpadających w ucho melodii, cała muzyka opiera się na klimacie, prawie nihilistycznych tekstach i dźwiękach gitary Gilmoura. To rzeczy, które cieszą zagorzałych wielbicieli Floydów i wynagradzają ich uważne słuchanie - to nie album dla przypadkowych słuchaczy.

Robert Christgau 4,1/5


Ten album ma swoje mocne strony. Ale mogę tylko przypuszczać, że ci, którzy zarzucają temu zespołowi natrętny cynizm, sami tkwią w cynicznej rutynie, że kawał dobrze wykonanej politycznej muzyki - jak się o tym kiedyś mówiło? - ich drażni. Tekstowo jest brudno i porywająco - wszystko na swoim miejscu.


Struktura płyty
O utworach

Cytaty: Michał Kirmuć (Teraz Rock 20/2004) i Michał Kirmuć (Teraz Rock Kolekcja 3/2009). 


1. Pigs on the Wing (Part One) i 5. Pigs on the Wing (Part Two)
Opiszę oba utwory razem, gdyż jest to w zasadzie jeden utwór rozbity na 2 części. Stanowi on klamrę albumu, pomiędzy którą znajdują się 3 długie utwory. Muzycznie jest to utwór zagrany tylko na akustycznej gitarze przez Watersa i przez niego zaśpiewany. Prosta i mało porywająca to piosenka, lirycznie pozornie nie związana z pozostałymi utworami, gdyż jest to piosenka o miłości, przyjaźni, o znalezieniu sobie kogoś bliskiego, równego sobie, o takich samych poglądach. A poza przyjaciółmi jest inny świat, w którym są sfrustrowani karierowicze wkręceni w pogoń za pieniądzem (psy), zakłamani dygnitarze (świnie) oraz bierne popychadła (owce).

"(...) delikatnie, pięknie i nastrojowo"


2. Dogs (wcześniej You Gotta Be Crazy)
Jeden z trzech, obok "Pigs" i "Sheep", długich utworów na płycie. Dla mnie najbardziej porywająca i różnorodna. Jedyny utwór, w którym śpiewa Gilmour, choć i tak przekazuje pałeczkę Watersowi w II części utworu. A propos części: suita nie jest ona oficjalnie podzielona na części, jak choćby "Shine On You Crazy Diamond", czy też "Atom Heart Mother". Jednak struktura utworu składa się z różnych wątków o rożnej dynamice i melodii. Ja to podzieliłbym tak:

cz. I -(0:00-3:34) - intro na gitarze akustycznej o dosyć ponurej, ale porywającej, melodyce nadaje już na samym początku utworowi niesamowity klimat. Do tego dochodzi atmosferyczna i wyrazista elektronika Wrighta. Potem zaczyna śpiewać Gilmour. Rytmiczne granie Masona na perkusji przechodzi w "dudnienie" w bardziej ekspresyjnej części tej części, gdy Gilmour gra solówkę. Wyraźnie też słychać zdecydowane frazowanie basu Watersa.
cz. Ia - (3:35-4:44) - instrumentalna wolna wstawka (mostek), gdzie dominuje solo gitary elektrycznej grane unisono
cz. II - (4:45-7:57) - utwór zwalnia. Słychać gitarę akustyczną, a w tle ciepłe granie Wrighta na pianinie Fender Rhodes. Słychać tez wycie psów, co całości nadaje bardzo złowrogi klimat. Floydzi tak mrocznie dotychczas jeszcze nie grali. Gdy wchodzi perkusja, Gilmour gra jedną z najpiękniejszych swoich gitarowych solówek - cięta, kąśliwa i energetyczna, a przy tym bardzo liryczna. To jedna z tych gitarowych solówek, które same "śpiewają" za człowieka. Swoją drogą melodycznie bardzo mi się kojarzy z solówką Gary'ego Moore'a w utworze "Look at You" z albumu "G-Force"jego grupy G-Force (choć jeszcze jeden jego utwór chodzi mi po głowie, ale nie pamiętam jaki). Pozostali muzycy ładnie kontrapunktują grę Gilmoura (znów daje się odczuć odniesienia do funku, co jest szczególnie słyszalne, gdy muzyka przyspiesza ok. 7:30). Gdy Gilmour kończy zwrotkę słowami "drag by the stone" i wchodzi efekt echa dla ostatniego słowa, pojawia się następna część.
cz. III - (7:58-11:35) - instrumentalna, dosyć psychodeliczna i mroczna część. Należy ona głównie do Wrighta, który kreuje nastrój za pomocą dźwięków syntezatorów. Potem wchodzi perkusja Masona, bardzo wolna, punktująca grę Wrighta. Druga połowa tej części przywołuje mi na myśl skojarzenia z grą  Jean-Michela Jarre'a.
cz. IV - (11:36-14:02) - powrót do cz. I - ta sama gitara akustyczna i gitara, ale tym razem śpiewa już Waters. Śpiewa? raczej wyje. Jak pies. Co jednak nie zniechęca i pasuje do całości. Pojawiająca się tutaj solówka Gilmoura jest już mniej melodyjna, bardziej atonalna i ostrzejsza.
cz. IVa - (14:03-15:13) - drugi i ostatni mostek przed cz. V (codą) identyczny jak w cz. Ia.
cz. V - (15:14-17:05) - część podsumowująca utwór, w której Waters śpiewając wylicza pytania: "kto, komu, kogo?" Wszyscy graja tutaj podniośle i ekspresyjnie, ale najwięcej pasji wg mnie słychać w grani Masona. Świetne zakończenie utworu.

Piękny utwór i jednak najlepszy z 3 "długasów" zawartych na albumie. Dużo w nim pasji, energii i pięknego mrocznego grania. Pamiętam, że ten utwór słuchany gdzieś tam kiedyś, w latach 80-90, nie pamiętam, zostawił jedno z najsilniejszych wyobrażeń o muzyce Pink Floyd, które zweryfikowałem słuchając go już kilka lat temu po raz pierwszy w całości, już w XXI w., a które teraz świadomie weryfikuję słuchając naprawdę.

"(...) wspaniała gitarowa gra Gilmoura (...)"

"(...) rozbudowane do 17 minut arcydzieło. Na początek szybkie, nerwowe uderzenia w struny gitary akustycznej. Głównym wokalistą jest David Gilmour, współautor kompozycji, wykonujący także elektryczne - i elektryzujące - solówki: te dość pośpieszne, przenikliwe, poprzedzają te majestatyczne i spokojne. Kulminacją utworu jest natomiast zdominowany przez elektronikę fragment, w którym Rick Wright przy pomocy syntezatorów tworzy niezwykle złowieszczy klimat. Wzmacniają go: echo nałożone na frazy Gilmoura "Dragged by the stone" i szczekanie psów - coraz bardziej przetworzone, coraz bardziej niesamowite..."

3. Pigs (Three Different Ones)
Kolejny długi i dosyć rozbudowany utwór. Znów widzę tu podział na części:
cz. I - (0:00-4:13) - zaczyna się (ponownie) minorowo i mrocznie. Chrumkają świnie i Wright gra "ciemne" organowe dźwięki. Wchodzi potem Gilmour z dosyc przesterowaną (jak na niego) gitarą i zaczyna śpiewać Waters. Dosyć agresywnie. Potem się robi niemal funkowo: słychać klawinet oraz perkusyjne krowie dzwonki (cowbells).
interludium - (4:14-7:08) - pojawia się instrumentalna wstawka. Początkowo następuje zwolnienie i wyciszenie sekcji rytmicznej. Gdy pojawia się ona z powrotem, Gilmour rozpoczyna solo z intensywnym wykorzystaniem talk-boxu. W II połowie dochodzą przestrzenne organy Wrighta. Robi się naprawdę intrygująco i mrocznie.
cz. II - (7:09-11:26) - ponowny powrót do intra i całej cz. I. Generalnie jest tak samo, poza pojawieniem się fajnej mocno rockowej, zagranej z pasją solówki Gilmoura ok. 9:36, która ładnie puentuje ten utwór.

"(...) urzeka przede wszystkim początek: ten delikatny organowy motyw, sekwencja basu i jakby od niechcenia grany gitarowy akompaniament. W dalszej części mamy trochę jamowania i to, co Gilmour wyprawia z pomocą zabawki, którą ktoś kiedyś nazwał voice box (dobry też był w tym Peter Frampton)."

"(...) przynosi bardzo fajną, już nie tak horrorystyczną partię Wrighta we wstępie, zapadającą w pamięć linię wokalną (fraza "ha ha, charade you are" tworzy zgrabną epiforę) i talk box, którgo uzywa Gilmour, by imitować głos wydobywany przez świnki (dopiero pod koniec słyszymy normalnie brzmiące gitarowe solo). Kolejna kompozycja, która zniewala transową atmosferą i w sumie muzyczną prostotą."

4. Sheep (wcześniej Raving and Drooling)
Ostatni długi utwór na płycie. "Trzeci z trzech". Znów wyróżnię kilka części:
intro - (0:00-1:48) - początek to jedna z najpiękniejszych introdukcji w muzyce rockowej. Długi jazzujący groove Wrighta zagrany na pianinie Fender Rhodes, trochę w jednym miejscu kojarzący się z zagrywkami typowymi dla Billy'ego Joela (ok. 0:56). Pod koniec tego intra narasta bas (podobnie nieco, jak w "One of These Days") i wchodzą bębny nagrane od tyłu i rozpoczyna się właściwa część utworu.
cz. I - (1:49-3:54) - galopujące bębny, szaleńczy śpiew Watersa i kąśliwa, zgrzytliwa gitara to główne cechy tej części. Jest hardrockowo, niemal wręcz metalowo.
cz. II - (3:55-4:40) - następuje uspokojenie oparte na rytmie basu Watersa, a w tle słychać "stone, -tone, -tone..." - echo z III cz. "Dogs". W tle delikatnie gra Wright i słychać "plamienie" gitary Gilmoura.
cz. III - (4:41-5:39) - wraz z pojawieniem się perkusji pojawia się kolejna część. Dominują tutaj głośne Moogowe dźwięki Wrighta. Pod koniec tej części perkusja ponownie galopuje.
cz. IV - (5:40-7:15) - ponownie wyciszenie - tylko Moog i pulsujący bas. Jest bardzo mrocznie. I bardzo to w linii melodycznej oraz linii basu przypomina temat z "Doktora Who". W drugiej połowie pojawia się recytacja zmodyfikowanego Psalmu 23 głosem przetworzonym przez vocoder.
cz. V - (7:16-8:12) - powrót do cz. I.
coda - (8:13-10:18) - pojawiaja się "jasne" (nie molowe, a raczej durowe) unisona gitarowe. I tak już jest do końca, do wyciszenia. Na samym końcu słychać ćwierkanie ptaków i beczenie owiec.

"(...) po jazzującym fortepianowym wstępie Wrighta robi się już bardziej ostro, hałaśliwie, po prostu rockowo. Można chyba nawet powiedzieć, że jest to muzyczna zapowiedź The Wall i utworu Run Like Hell..."

"(...) wyłaniające się z sielskiego początku (ptaszki, beczenie owiec) szybkie granie - najbardziej dynamiczny fragment płyty. W pewnym momencie pojawia się poprzedzona dźwiękiem organów, schowana na dalszym planie wokoderowa recytacja, stanowiąca parodie Psalmu 23 (Floydowa wersja zaczyna się tak: "Pan jest moim pasterzem, nie brakuje mi niczego. Zmusza mnie do kłamstw..."). Jeszcze jeden dowód na niepokorność tej płyty."

Podsumowanie i ocena

Bardzo mroczny album, najmroczniejszy w dorobku Pink Floyd. Na dodatek teksty (poza utworem 1 i 5) są gorzkie, krytycznie opisujące współczesne społeczeństwo. Ale pomimo tego płyta nie dołuje, gdyż cała otoczka muzyczna jest bardzo energetyczna, a bardzo melodyjne granie Gilmoura i Wrighta oraz wyrazista sekcja rytmiczna sprawiają, że utwory, choć długie, nie nużą i potrafią przykuć uwagę. Na tym albumie słychać też, że zespół odniósł się do punkowej rewolucji z połowy lat 70 i po bardziej metafizycznych tekstach z poprzednich płyt skupił się na tematyce socjologicznej. Pomimo faktu, iż na płycie dominują 3 długie utwory, to każdy ma trochę odmienna strukturę: "Dogs" to 5-częściowy utwór, z dwoma takimi samymi mostkami; "Pigs" to 2 części rozdzielone interludium; natomiast "Sheep" to również 5 części, ale z zaznaczonymi instrumentalnymi intrem i codą (podczas gdy intro i coda "Dogs" to części śpiewane). Poza tym zwraca uwagę również symetryczna struktura albumu, podobnie, jak w przypadku płyty poprzedniej, "Wish You Were Here": mamy klamrę w postaci krótkich "Pigs on the Wing", oraz 3 długie utwory pośrodku. Jeśli chodzi o śpiewanie, to wykonawczo dominuje Waters. Jest to płyta, na której pięknie spisał się Wright - zresztą to chyba jego najlepszy występ w grupie (zresztą na następnej płycie, "The Wall" (1979), jego rola została zminimalizowana), czemu musiał chyba dać upust na swojej debiutanckiej płycie, "Wet Dream" (1978). Świetna płyta, bardzo charakterystyczna dla stylu Pink Floyd i choć mroczna (to podejście w różnej mierze przewijało się już na wszystkich następnych ich płytach), to naprawdę trzeba się z nią zapoznać i przesłuchać dokładnie. Lubię takie mroczne, ale nie dołujące płyty.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...