sobota, 13 sierpnia 2011

Pink Floyd - The Dark Side of the Moon (1973)




The Dark Side of the Moon / Ciemna strona Ksieżyca

1. Speak to Me / Mów do mnie (Mason)
2. Breathe / Oddychaj (Gilmour/Waters/Wright)
3. On the Run / W biegu (Gilmour/Waters)
4. Time / Czas (Gilmour/Mason/Waters/Wright)
5. The Great Gig in the Sky / Wielki koncert na niebie (Wright)
6. Money / Forsa (Waters)    
7. Us and Them / Nas i ich (Waters/Wright)
8. Any Colour You Like / Jaki tylko kolor chcesz (Gilmour/Mason/Wright)
9. Brain Damage / Uraz mózgu (Waters)
10. Eclipse / Zaćmienie (Waters)

Recenzja allmusic.com (5/5)
Poprzez wykorzystanie dźwiękowych poszukiwań płyty "Meddle" i dodanie bogatej, czystej produkcji do ich najlepszych instrumentalnych części, Pink Floyd przypadkowo stworzył swój komercyjny przełom: "The Dark Side of the Moon". Podstawowym objawieniem albumu jest to, na co niewielu słuchaczy zwracało dotychczas uwagę. Roger Waters napisał kilka tekstów o przyziemnych problemach życia codziennego, które same w sobie nie są wciągające, ale przedstawione na tle dostojnej atmosferycznej muzyki, pośród starannie rozmieszczonych efektów dźwiękowych, osiągają emocjonalny rezonans. Ale to, co daje albumowi prawdziwą moc, to delikatnie teksturowana muzyka, która rozwija się od ciężkiego, neopsychodelicznego art-rocka poprzez fusion i blues-rock, by na końcu wrócić do psychodelii. Bogata w szczegóły, ale o spokojnym tempie, tworząca własny ciemny, posępny świat. Pink Floyd mają lepsze albumy niż ten, ale żadnych z nich nie definiuje ich muzyki, jak "The Dark Side of the Moon".

Ze swoim technologicznym mistrzostwem i powszechnie znanymi mądrościami, album ten z definicji stanowi arcydzieło kiczu, jednakże nie jest również pozbawiony uroku. Sprzedaje się on na bazie czystej dźwiękowej sensacji, mimo to efekty studyjne nie zmienią gitarowych solówek Davida Gilmoura w coś więcej, niż wtedy, kiedy były grane. Wplecione fragmenty ludzkiej mowy może i są już niemodne, jednakże pasują do muzycznej całości. A jeśli nawet przesłanie albumu jest pesymistyczne, to jednak prawdziwe. Są nawet momenty - zwłaszcza gdy Dick Parry swoim saksofonem studzi elektroniczny przepych - kiedy ta płyta ożywia komunały, do czego pop stworzono, nawet pod złudzeniem wielkości.

Struktura płyty

O utworach

CytatyPaweł Brzykcy (Teraz Rock 20/2004) i Bartek Koziczyński (Teraz Rock Kolekcja 3/2009). 


1. Speak To Me
Instrumentalny skrótowiec całego albumu, preludium. Kolaż dźwiękowy, zawierający w sobie bicie serca z "Eclipse", odgłos kasy z "Money", tykanie zegarów z "Time", kobiecy krzyk z "The Great Gig In the Sky", śmiech szaleńca z "Brain Damage", czy helikopteropodobny odgłos z "On the Run". Nie podlega ocenie, gdyz tak naprawdę nie jest osobnym utworem.

"Uwertura, półtorej minuty dźwiękowej mozaiki, która zapowiada to, co wydarzy się na płycie"


2. Breathe (lub Breathe in the Air)
Piękny powolny, dostojny i nastrojowy utwór. Klasyczny "floydowiec", czyli powolna, krocząca ballada o przestrzennym brzmieniu, z charakterystycznymi zagrywkami Wrighta i zagrywkami gitary techniką slide Gilmoura i/lib jego gitarową solówką - styl gry zapoczątkowany już wcześniej: najpierw w prymitywnym podejściu na albumie "More" (szybsze "Cymbaline", a szczególnie dosyć podobny "Crying Song"), potem rozwinięty w "Echoes", a teraz osiągający apogeum w "Breathe". Początkowo do końca mnie nie przekonywał, jednakże w połączeniu z treścią, którą niesie - o bezcelowości pogoni za sukcesem - ma silniejszą siłę oddziaływania.

"Łagodny początek (...)"

"(...) piękne rozwinięcie dotychczasowej psychodeliki"

3. On the Run
Elektroniczny eksperyment, w zasadzie interludium. Monotonny transowy utwór z powplatanymi odgłosami biegania, komunikatami z megafonu, czy dźwiękami podobnymi do odgłosów helikoptera. Główny dźwięk został wygenerowany przez sekwencer podłączony do walizkowego syntezatora EMS-1. Tematycznie utwór odnosi się do presji związanej z koniecznością bycia w ciągłym biegu, w podróży. Ten utór zawsze mi się mylił (kojarzył) z "One of These Days" z "Meddle", a ideowo (zabawa elektroniką) trochę podobny do utworu tytułowego z poprzedniej płyty.

"(...) awangardowy (...)"

"(...) sztuczny rytm, prymitywny sekwencer i studyjne sztuczki - składa[ją] się na coś, czego nie powstydziliby się późniejsi twórcy techno"

4. Time (plus Breath Reprise)
Ciężko się pisze o wielkich klasykach, które wszyscy znają, jak ten utwór. Bo co tu odkryć? Że majstersztyk montażowy odgłosów zegarów na początku? Że świetne sola gitarowe Gilmoura? (Ma lepsze, ale te są przednie). Że utwór opowiada o uciekającym czasie, o przemijaniu?

Nie był to nigdy utwór, który należał do moich ulubionych Floydów. Wszystko piękne, ale nic nie umie mnie tam chwycić głęboko za serce - nawet solówki Gilmoura, choć świetne, to nie piękne. Na pewno na początku porywają mnie rototomy Masona - mocne i przestrzenne. Świetne!  Do tego wtóruje mu mocny bas Watersa i również przestrzenne granie Wrighta. Generalnie mroczny wstęp utworu dosyć kontrastuje z głównym trzonem utworu, mającym niemal funkujący groove, oparty w głównej mierze na funkowych zagrywkach Wrighta na Wurlitzerze (czy słyszę tam również klawinet?).

Utwór dosyć żwawy, jak na Pink Floyd. Dosyć intensywny, niemal skandujący śpiew Gilmoura w zwrotkach i piękny liryczny Wrighta w refrenie. Ponadto pierwszy raz u Floydów pojawia się ten słynny gospelowy chórek Pod koniec ponownie wracamy do jednej zwrotki "Breathe", na niektórych płytach traktowanej jako osbna ścieżka pt. "Breathe Reprise". To spowolnienie nieco wg mnie psuje odbiór "Time". Daję dychę, ale głównie dzięki temu, że to jednak klasyk, a na dodatek wyrwany z kontekstu płyty to świetny utwór.

"(...) budzikowo-perkusyjny wstęp (...). (...) potężne uderzenia bębnów (...) - mamy tu mocne zwrotki z zadziornym śpiewem Gilmoura i kojący refren Wrighta. A potem genialne, przeszywające do szpiku kosci solo gitary, po którym naprawdę trudno się pozbierać"

"(...) gnome'owaty rytm zegara (...). Przesterowane gitary i agresywny śpiew (...) ocierają się o hard rock. (...) dublowanie głosów na podobieństwo chórów gospel.

5. The Great Gig in the Sky
Wybrałem ten utwór na ten, który chcę, aby mi zagrali na moim pogrzebie. Piękne przejmujące zawodzenie Claire Torry, zaśpiewane z pasja naprawdę potrafi poruszyć. Fakt, że trzeba do tego utworu dojrzeć. Mnie od razu nie porwał przy pierwszym przesłuchaniu kilka lat temu. Dziś oddaję mu się całkowicie. Nie można tez zapomnieć o pięknym melodii granej na fortepianie przez Ricka Wrighta. Ten utwór to majstersztyk.

"(...) wokaliza [Clare Torry] (...) odzwierciedla egzystencjalny lęk człowieka w lepszym stopniu, niż opasłe tomiska niejednego filozofa"

"(...) wokalistka o ewidentnie soulowej proweniencji (...) brawurowa Clare Torry"

6. Money
I tu znów kolejny wielki klasyk (zresztą drugi, po "Time", singiel). Wolę go bardziej od "Time" - jest bardziej żwawy, rytmiczny, nawet montowana z dźwięków kasy i przesypujących monet introdukcja jest bardziej rytmiczna od zegarowego kolażu.  Tu również zespół funkuje wokół 12-taktowego bluesa. Pojawia się tutaj również pierwszy raz na tej płycie i pierwszy raz u Floydów w ogóle saksofon. Pod koniec Gilmour nuci unisono razem ze swoja gitarą. Generalnie miód dla uszu.

"(...) istotny okazał się udział saksofonisty Dicka Parry'ego, który odcisnął znaczne piętno"

"(...) oparte (...) na basowym groove. Przesterowane gitary i agresywny śpiew (...) ocierają się o hard rock.(...) nowatorski loop (...).

7. Us and Them
W warstwie tekstowej utwór traktuje o braku komunikacji - na wojnie między dowództwem a żołnierzami, na ulicy między biedakiem a przechodniem. Nie znając tekstu zawsze myślałem, że to traktat o miłości (choć Floydzi z reguły takowych nie pisali). W warstwie muzycznej natomiast jest to spokojna, typowo Floydowska ballada wzbogacona po raz drugi saksofonem oraz ponownie kobiecym chórem (z tego patentu korzystali później choćby Pendragon na płycie "Not of This World" w utworze o tym samym tytule) z pełnym pasji refrenem. Świetny utwór.

"(...) istotny okazał się udział saksofonisty Dicka Parry'ego, który odcisnął znaczne piętno"

"(...) zapowiedź oblicza epickiego, jakie eksploatowała grupa w latach 80."

8. Any Colour You Like
Czwarty instrumental na płycie i wg mnie wypełniacz. W zasadzie zabawa, całkiem zreszta fajna, Wrighta na syntezatorach i do tego później Gilmour z gitarą. Na poczatku, przy syntezatorach, utwór ma dużo przestrzeni, wręcz powiewa powietrzem - później przesterowana gitara na pierwszym planie nadaje mu nieco ostrości i pojawia się znów u Floydów nieco funku.

"Ewidentnie "czarne" brzmienie słychać też [w tym utworze]. Instrumentalny wypełniacz [wg Watersa] wyodrębniony ze scenicznych jamów między kawałkami"

9. Brain Damage
Tym razem śpiewa Waters. Słuchając samej melodii narzuca się skojarzenie z beztroska pioseneczką. Sprzyja temu skojarzeniu nieco folkowe podejście (lekkie slide'y gitary w tle i nieprzesterowana jej gra). Fajnie potem w refrenie utwór nabiera patosu, hymnowości (znów chórek). W warstwie tekstowej jest to opowieść o popadaniu w obłęd, o stawaniu się szaleńcem. Utwór płynnie przechodzi w "Eclipse".

"(...) coś introwertycznego, watersowego, znanego potem z "The Wall" 

10. Eclipse
Dosyć patetyczne podsumowanie płyty, z powtarzającą się linią melodyczną. Drugi raz śpiewa Waters. W warstwie lirycznej jest to filozofowanie, które można podsumować słowami: "Wszystko ma swoje drugie dno, swoją ciemną stronę". Na zakończenie słychać bicie serca, jak w pierwszym utworze.

"(...) wokalistka o ewidentnie soulowej proweniencji (...) brawurowa Doris Troy"

Podsumowanie

Piękna płyta, choć już wiem, że bardziej kocham następną, "Wish You Were Here", choć tego nie byłem pewien. Tak naprawdę nie ma na niej w zasadzie utworów, które by porywały mocno za serce. Bo choć "Money" i "Time" to silne klasyki i świetne utwory to nie porywają tak mocno mej duszy, jak "The Great Gig in the Sky". Jeśli chodzi o strukturę, to album ma strukturę symetryczną: długość utworów rośnie w raz z płytą, by w jej połowie znalazły się te najdłuższe i najlepsze, a pod koniec znowu się skracają. Widać tu zamierzenie, przemyślenie struktury albumu. W zasadzie jest to album balladowy - poza instrumentalnymi eksperymentami "Speak to Me" i "On the Run" i żwawszymi "Money" i "Any Colour You Like" nie ma tu dynamicznych utworów. Nawet "Time", choć bardziej rytmiczny w zwrotce, posiada balladowy refren wyśpiewany przez Wrighta. Przemyślany koncept, świetna produkcja, brawurowe wykonanie, porywające utwory, wciągająca rytmika, piękne gitarowe sola to zalety tej płyty. Koniecznie trzeba posłuchać tej płyty. Nie jest to może płyta, którą się kocha od pierwszego przesłuchania, ale na pewno dźwiękowe introdukcje "Time" i "Money" zaintrygują nieprawnych słuchaczy, a głębsze zapoznanie się z płytą na pewno odkryje piękne melodie.

Klipy 

Oficjalne video do "Time":



Oficjalne video do "Money":

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...